Co dla mnie jest pamięcią przegraną, dla Kataryny i jej fanów jest pamięcią skutecznie odzyskaną. Cóż. Wydawało się w pewnym momencie, że bolesne doświadczenia przeszłości sprawiły, że Polacy zmądrzeli jako naród i wyzbyli się tego kultu zrywów bohaterskich, acz nieracjonalnych i sprowadzających na Polskę kolejne klęski. Gdzie tam. Popełniamy dokładnie takie same błędy jak w II Rzeczpospolitej. Pisałem już o tym, ale ta analogia zasługuje na szerszy opis.
Po powstaniu styczniowym Polacy wreszcie sobie uświadomili, że walka zbrojna z przeważającymi zaborcami, w dodatku współdziałającymi ze sobą, nie daje perspektyw na odzyskanie niepodległości. Znosili więc niewolę, dbali o zachowanie substancji narodowej, o rozwój gospodarczy, o wzmocnienie sił – i czekali na właściwy moment. Taki moment nadszedł w 1918 roku, w efekcie klęski wszystkich państw rozbiorczych. Ale – zaraz po odzyskaniu niepodległości politycy, publicyści i historycy zaczęli wmawiać narodowi, że odzyskali niepodległość… dzięki kolejnym powstaniom narodowym. Pokolenie, które walczyło w II wojnie światowej i podejmowało decyzje o powstaniu w Warszawie, pokolenie, które nie mogło już pamiętać lekcji Stycznia, było wręcz o tym przekonane.
Klęska Warszawy na nowo otrzeźwiła Polaków. Wielokrotnie podkreśla się, że pamięć o Sierpniu wpłynęła na przebieg Października 1956 i na to, że w Polsce nie miały miejsca tak dramatyczne wydarzenia jak na Węgrzech. Poważny, zorganizowany ruch oporu przeciwko władzy powstał nie wtedy, kiedy od razu zostałby zgniecony i utopiony w krwi, ale wtedy, kiedy klimat Helsinek i Gierkowskiego „otwarcia na świat” stworzył lepszą dla Polski koniunkturę. Także po 13 grudnia 1981 nikt poważny nie wpadł na pomysł, żeby ludzi prowadzić z bronią na czołgi – a przyjęta strategia oporu pozwoliła doczekać załamania potęgi ZSRR, Gorbaczowa i roku 1989. I znowu – im więcej czasu mija od 1989 roku, tym częściej słyszymy, że tak naprawdę niepodległość odzyskaliśmy dzięki klęsce 1944 roku, że tamta klęska była zbawieniem – nie tylko dla Polski, ale i dla całej Europy. Oto kilka kwiatków z tej łąki przeczytanych lub usłyszanych przy okazji tegorocznych obchodów:
„Gdyby nie Powstanie, Polska zostałaby siedemnastą republiką”. Kompletnie gołosłowne, nie ma żadnych argumentów, że Stalin kiedykolwiek coś takiego planował, są natomiast bardzo poważne, że planował dla Polski właśnie status państwa-satelity – po co w innym przypadku tworzyłby LWP, PKWN i tym podobne instytucje?
„Powstanie uratowało Europę przed komunizmem, bo gdyby nie ono, ZSRR mógłby zagarnąć większą część Europy”. Twierdzenie to oczywiście opiera się na tezie, że Stalin specjalnie zatrzymał front, żeby zrobić na złość powstańcom – tezie budzącej daleko idące wątpliwości z punktu widzenia militarnego, bo ofensywa sowiecka zdradzała objawy wyczerpania, ale mniejsza z tym. Teza ta: po pierwsze – przeczy elementarnej logice (czy gdyby Stalin miał szansę zagarnąć dla siebie całe Niemcy, w ogóle by się przejmował powstaniem w Warszawie, biorąc pod uwagę, ile miałby do wygrania?), po drugie – zdradza objawy myślenia mesjanistycznego (Polska Winkelriedem narodów!), po trzecie – przy tym mesjanizmie dziwnie przechodzi do porządku dziennego nad losem więźniów obozów koncentracyjnych i innych ofiar hitlerowskiej przemocy – głównie w Polsce – którym wcześniejsza ofensywa radziecka mogłaby przynieść wyzwolenie.
„Powstanie uodporniło Polskę na komunizm”. I znów – kompletnie gołosłowna teza. Powiedziałbym, że przez śmierć tysięcy młodej inteligencji, ale też na skutek zmiejszenia autorytetu Londynu i kierownictwa AK, jakie nastąpiły w efekcie klęski Powstania, powstanie wręcz ułatwiło komunistom zwiększenie wiarygodności ich władzy w Polsce.
Tak się post factum dorabia uzasadnienia do Powstania i przekonuje, że wcale nie było ono klęską.
Złowieszczy cykl: klęska – zmądrzenie po klęsce – zwycięstwo – gloryfikacja klęski – kolejna klęska. 1863-1918-1944-1989-? Ci, którzy dzisiaj gloryfikują tamtą klęskę, będą odpowiedzialni za następną. Ale co tam. Dla nich klęski są „moralnymi zwycięstwami”.