Oblany Finlandią

Zdumiewający jest potencjał zaufania, jaki ma Leo Beenhakker wśród polskich dziennikarzy i kibiców. Gdyby to jakikolwiek inny trener poprowadził reprezentację do tak bolesnej porażki w meczu o punkty (zrobiłem sobie szybki przegląd przez ostatnie dwadzieścia lat historii polskiej piłki nożnej – które nie były, oględnie mówiąc, pasmem sukcesów – i przypominam sobie może jedną podobnie kompromitującą porażkę w meczu o stawkę: z Izraelem na (D)ramat Gan w 1994 roku), już byłby wygwizdywany i żądano by jego dymisji. Tymczasem po katastrofie w Bydgoszczy wygląda na to, że dziennikarze bardziej się martwią przyszłością Beenhakkera niż przyszłością drużyny, która została w jego ręce powierzona. Żeby nie być gołosłownym, zacytuję redaktora Steca z GW:

Porażkę z Finlandią zniosłem dość obojętnie, w końcu homo sapiens zdolności adaptacyjne ma niezłe, więc jeśli całe świadome życie ogląda futbolowe niepowodzenia, to kolejne przyjmuje bez paniki, jak dziurawe drogi lub pijackie rozróby u sąsiadów. Autentyczny niepokój i niesmak wzbudzają we mnie tylko spodziewane konsekwencje porażki, czyli perspektywa nieuchronnej kampanii antybeenhakkerowskiej – zajadłej, podszytej szyderczą satysfakcją, może nawet triumfującej.

Oczywiście, jak się przez ileś tam lat wmawiało ludziom, że każdy trener z zagranicy jest zbawieniem dla polskiej piłki, to trzeba być konsekwentnym. Jednakże fakty są takie, że kontrakt z Leo Beenhakkerem podpisano na dwa lata. Horyzont jest zatem jasny – ME w Austrii i Szwajcarii. Jeżeli w środę uzyskamy z Serbią podobny wynik jak przedwczoraj z Finlandią, to – mimo że eliminacje są wyjątkowo długie – dla nas się praktycznie skończą, i będziemy mogli zacząć „budować drużynę” na eliminacje następnych MŚ. W których możemy mieć znacznie silniejszą grupę eliminacyjną. Już po dwóch meczach będzie więc jasne, że Beenhakker nie zrealizuje celu, jaki mu postawiono. I nie ma co tu mówić o żadnej „kampanii antybeenhakkerowskiej” – trener w piłce nożnej jest rozliczany za wyniki. Wszędzie.

Oczywiście, potencjał polskiej piłki jest jaki jest i naprawdę nie oczekuję od Beenhakkera cudów. Zdaję sobie sprawę, że nie mogę porównywać tej drużyny z ekipą z poprzednich eliminacji – grali w niej przeważnie ci sami piłkarze, ale wtedy byli w zdecydowanie lepszej formie. Rozumiem też, że specjalnie lepszych nie ma. Mimo wszystko – od trenera oczekuję, żeby nawet ten kiepski potencjał, jaki jest, był optymalnie wykorzystany. W meczu z Finlandią optymalnie wykorzystany nie był. Osobiste sympatie czy chęć zdobycia poklasku u części kibiców zdecydowały o powołaniu Dudka i Frankowskiego i pominięciu najlepszego ostatnio polskiego napastnika – Grzegorza Rasiaka. Co zdecydowało o daniu pierwszeństwa Błaszczykowskiemu kosztem Jelenia, już nie wiem. Finlandia w tym meczu nie grała nic i nawet przy kiepskiej generalnie grze Polski mecz był do wygrania, ale chyba nigdy za mojej pamięci nie popełnialiśmy w meczu o punkty tak katastrofalnych błędów w obronie – Arkadiusz Głowacki jak zwykle okazał się prawdziwym Jonaszem, Jacek Bąk mu dzielnie sekundował, a wybicie Dudka przy golu na 0:1 może być śmiało postawione obok jego sławnej bramki z Manchesterem United.

Cień nadziei przed meczem z Serbią opieram na tym, że Jonasz dostał czerwoną kartkę i nie zagra. Poza tym być może zawodnicy się zmobilizują na ten mecz szczególnie – tak jak po klęsce z Ekwadorem zmobilizowali się na Niemcy. Ale bez pomysłu na grę się nie wygra. A tego Beenhakker nie ma chyba nawet jeszcze bardziej niż Paweł Janas.

Advertisement