Kiedy powstała partia Zieloni 2004, wiązałem z nią duże nadzieje. W kraju, w którym przyroda i ochrona środowiska są traktowane przez przedstawicieli wszystkich innych partii jako zawalidroga utrudniająca dalszy dynamiczny rozwój przemysłu/rolnictwa/transportu/turystyki (zależnie od tego, jakie lobby się akurat dorwało do głosu), w kraju, w którym dyskurs antyfeministyczny i homofobiczny dominuje nie tylko na prawicy i w centrum, ale także w partiach, które nazywają się lewicowymi, pojawienie się partii traktującej szeroko rozumiane równouprawnienie i ochronę przyrody jako najważniejsze dla siebie wartości przyjąłem z wielką radością. Zieloni wydawali mi się taką partią, na jaką zawsze chciałem głosować – i choć nie miałem żadnych złudzeń co do natychmiastowych sukcesów wyborczych, liczyłem na to, że zaistnieją na scenie politycznej, a przede wszystkim – ich głos stanie się obecny w dyskursie politycznym. Już pierwsze poważne wystąpienie Zielonych, czyli otwarty sprzeciw wobec antyunijnego skrętu w polskiej polityce (hasła Rokity „Nicea albo śmierć” popartego de facto przez wszystkie inne partie w parlamencie, od Millera do Leppera) budziło nadzieje.
Bardzo szybko zaczęło się jednak okazywać, że Zieloni 2004 nie chcą stać się poważną (na miarę swoich możliwości) siłą polityczną, a swoją partię traktują jako happening. Widać było to już na zjeździe założycielskim, gdy wymyślili sobie parytet płciowy w swoich władzach – w tym na stanowisku przewodniczącego. Partia ma więc dwoje przewodniczących. Mniejsza z tym, że uważam parytet za sprzeczny z ideą równouprawnienia – ale przede wszystkim jest on sprzeczny ze wszystkimi zasadami zarządzania organizacją, jaką przecież jest partia. Zwłaszcza partia dopiero co zdobywająca pozycję na scenie politycznej, której tym bardziej powinno zależeć na silnym i medialnym przywódcy. W sytuacjach kryzysu dwoje przewodniczących to idealny przepis na konflikt wewnętrzny. Ja wiem, że to fajnie demonstrować, że się jest takim nowoczesnym, ale albo się demonstruje, albo chce się realnie zaistnieć w polityce.
Błyskawicznie okazało się też, że Zieloni nie mają kompletnie nic do powiedzenia w sprawach innych niż prawa człowieka, równouprawnienie i ekologia, w szczególności w sprawach gospodarki. Ich program gospodarczy to stek ogólników. I wreszcie – że działają jak towarzystwo wzajemnej adoracji, nie odpowiadają na pytania potencjalnych sympatyków (krótkowłosi intelektualiści do tej pory nie mogą się doczekać na odpowiedź na mail wysłany dwa i pół roku temu).
W wyborach parlamentarnych 2005 Zieloni wystartowali razem z SdPL i UP. Sukcesu nie uzyskali, za to zdążyli pokłócić się z koalicjantem – w efekcie nie znaleźli się w koalicji "Wspólna Polska". W związku z tym postanowili w wyborach na prezydenta Warszawy wystawić własnego kandydata. Jest nim Marek Raczkowski, rysownik. o którym ostatnio jest głośno w związku z zarzutem o zbezczeszczenie flagi narodowej. Dobrze, że żadnego symbolu narodowego nie zbezcześciła ostatnio Doda Elektroda albo inny Kuba Wojewódzki, bo pewnie Zielonym by przyszło do głowy wystawić ich. Przy okazji działacze Zielonych z radością informują, że kandydat będzie odbierał głosy Markowi Borowskiemu – czyli efektywnie przyczyniał się do zwycięstwa Marcinkiewicza albo Gronkiewicz-Waltz.
Pora chyba zdecydować się, czy chce się uprawiać politykę, czy chce się bawić w Partię Przyjaciół Piwa albo inny kabaret.