Zasłyszany komentarz po wczorajszej wymianie uprzejmości między panami Kaczyńskim i Lepperem: „Nareszcie na koniec trochę prawdy powiedzieli”.
Nie sądzę, żeby rozpad koalicji PiS z Samoobroną kogokolwiek specjalnie zaskoczył – przy czym ten brak zaskoczenia nie wynika wcale ze specyficznych cech partii Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Leppera. Niestabilność koalicji rządowych prowadząca do ich rozpadu jest bowiem stałym elementem polskiego krajobrazu politycznego – i tak, jak wiadomo, że po jesieni nadchodzi zima, tak wiadomo, że każda koalicja musi się rozpaść albo przynajmniej wejść w stan ostrego konfliktu.
W całej historii III RP była jedna koalicja rządowa, w której uczestnicy byli dla siebie partnerami, szanowali siebie wzajemnie i zgodnie współpracowali: koalicja Unii Demokratycznej (z mniejszymi partiami liberalnymi) i Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego (z mniejszymi partiami chadeckimi) tworząca rząd Hanny Suchockiej. Ale też specyficzną cechą tej koalicji była względna równowaga sił obu partnerów – a swoistym spinaczem między nimi była osoba premiera, wywodzącego się z UD, ale bez samodzielnej pozycji politycznej w tej partii, a poglądami zbliżonego do drugiego bloku. Później – z każdą kadencją było gorzej. Pierwsza koalicja SLD-PSL to seria nieustannych konfliktów pomiędzy premierem Pawlakiem a przewodniczącym Kwaśniewskim: z tych czasów właśnie pochodzą pamiętane do dzisiaj bon moty i scenki rodzajowe, jak ucieczka Kwaśniewskiego po drabinie czy „Dobropolski? nie znam takiego kandydata”. Waldemar Pawlak instynktownie czuł, że nie może sobie pozwolić na zdominowanie przez silniejszego koalicjanta, stąd pewnie nieustannie kreował te konflikty. Miał rację – po upadku Pawlaka, gdy premierem został Oleksy, a później Cimoszewicz, PSL zostało w koalicji zdominowane, co skończyło się klęską wyborczą w 1997 roku. Przynajmniej jednak SLD i PSL, skłócone czy nie, dotrwały w koalicji do końca kadencji. Nie zdarzyło się to już później ani razu (warto zauważyć, że w 1997 roku uchwalono nową konstytucję, wzmacniającą pozycję premiera i bardzo utrudniającą jego odwołanie – a przez to de facto jeszcze wzmacniającą pozycję w koalicji silniejszej partii). Następne koalicje rozpadały się w trakcie kadencji. We wszystkich przypadkach scenariusz był podobny: obawa słabszej partii (UW, PSL, teraz Samoobrony) przed zdominowaniem, wzajemna nieufność, pogłębiające się konflikty, wreszcie kryzys i wyjście słabszej partii z koalicji.
Czytam o postulatach zmiany ordynacji wyborczej do parlamentu na taką, która pozwoli na wyłonienie stabilnej większości rządowej (na przykład wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych) – podobno już PiS rozmawia z PO w tej sprawie. To tak, jakbyśmy stwierdzili, że nie umiemy trafić piłką do kosza i zamiast się tego nauczyć, postanawiamy zrezygnować z koszykówki i zacząć grać w siatkówkę. Bo przecież w iluś tam krajach funkcjonują systemy polityczne cechujące się koalicyjnością rządów – i te koalicje funkcjonują, trwają i są w stanie rządzić państwem. To, co się dzieje w Polsce z koalicjami rządowymi, to nie jest immanentna cecha koalicyjnego systemu rządów, to jest patologia specyficzna właśnie dla Polski. Pytanie tylko, co jest jej powodem i czy ten powód nie będzie rzutował na sprawność rządów także przy innym systemie politycznym.