Donos Platformy na media

Platforma Obywatelska ogłosiła raport o mediach publicznych. Raport zawiera jedną tezę
zasadniczo prawdziwą i jedną dość skandaliczną insynuację, najciekawszy jest
jednak jego kontekst.

Tezą prawdziwą jest to, że media publiczne są co najmniej
przychylnie neutralne wobec PiS. Jeśli idzie o telewizję publiczną, same
Wiadomości w moim odczuciu są rzetelne i uczciwe jak dawno nie były, natomiast
publicystyka – poprzez zestaw prowadzących i komentatorów, ale przede wszystkim
poprzez dobór tematów wpisuje się w dyskurs bliski PiS-owi. Podobnie z radiem.
Insynuacją jest stwierdzenie, że dziennikarze sprzyjają PiS-owi nie dlatego, że
takie mają poglądy, a dlatego, że zarządy mediów publicznych ich za to
specjalnie wynagradzają. Zresztą, jak słyszę, już z tych insynuacji Platforma
się częściowo wycofuje – szkoda, że w stylu Antoniego Macierewicza i jego
„skrótów myślowych”. (Okazało się, że winny był układ – konkretnie układ
tekstu).

Najciekawsze jest natomiast to, dlaczego ten raport w ogóle powstał i wyszedł na światło dzienne.
Bo oczywiście, nie powinno tak być, że w mediach publicznych dziennikarze
otwarcie popierają jakąś partię czy jakiś pogląd – a w publicystyce powinna być
zapewniona równowaga. Problem w tym, że w Polsce przez kilkanaście lat mainstream
dziennikarski obejmował wyłącznie poglądy,
mówiąc skrótowo i symbolicznie, centrowe, liberalne i prookrągłostołowe.
Zarówno w mediach publicznych, jak i prywatnych, zwłaszcza w mediach
elektronicznych, acz także w prasie. Częściowe przełamanie tego monopolu
nastąpiło dzięki Radiu Maryja – i zapewne między innymi dlatego właśnie Radio
było obiektem tak ostrych ataków, a politycy tacy jak np. Frasyniuk czy Edelman
apelowali o jego zamknięcie (chociaż nie ma też wątpliwości, że liczne
skandaliczne wypowiedzi na antenie RM dawały jakieś podstawy do takich głosów).
Jednak RM trafiała i tak tylko do specyficznej grupy słuchaczy – elektorat
młodszy, bardziej wielkomiejski i bardziej wykształcony przełączał z
obrzydzeniem na inną stację, gdy jakimś przypadkiem na rozgłośnię z Torunia
trafił.

W tej chwili sytuacja się zmieniła – w mediach prywatnych
w dalszym ciągu dominuje dyskurs centrowo-liberalno-prookrągłostołowy, ale w
mediach publicznych pojawił się dyskurs prawicowo-antyokrągłostołowy. I okazuje
się, że Platforma nie potrafi czy nie chce z tym dyskursem polemizować – woli
dyskredytować dziennikarzy go uprawiających i wmawiać im, że idą na pasku PiS.
To, że po prostu mają swoje poglądy – tak jak mają je Lis i Miecugow,
Morozowski czy Kolenda-Zaleska – działaczom Platformy po prostu w głowie się
nie mieści. Nie dziwię się swoją drogą – jak się przyzwyczaiło przez pewien
czas, że pewne poglądy są uważane za aksjomaty, to gdy nagle trzeba podjąć
polemikę w ich obronie, trudno znaleźć rzeczowe argumenty. Łatwiej więc
próbować zdyskredytować polemistę albo go wyśmiać. I właśnie temu –
zdyskredytowaniu mediów publicznych i odebraniu ich wiarygodności – miał służyć
ten raport. Tyle, że insynuacje w nim zawarte były na tyle dęte, że okazał się
wręcz przeciwskuteczny.

Advertisement

Po Kiełpinie

Skandalem jest oczywiście to, że kilku nastolatków napastowało dziewczynkę, a cała klasa patrzyła i nic nie robiła. Skandalem jest to, że dziewczynka po tym incydencie nie była w stanie od nikogo otrzymać wsparcia i za jedyne wyjście uznała samobójstwo.

Ale nie o tym chciałem pisać. Dla mnie bowiem absolutnym skandalem, zasługującym na natychmiastowe potępienie, jest decyzja kuratorium w Gdańsku, które wszczęło wobec nauczycielki postępowanie dyscyplinarne. Oczywiście, nauczycielki w klasie nie było – była w innym miejscu, z tego co wiemy, na bezpośrednie polecenie dyrektora. Co, miała go nie posłuchać? Obwinianie nauczycielki to jest typowe szukanie kozłów ofiarnych. (Wiem, że postępowanie dyscyplinarne może się skończyć oczyszczeniem z zarzutów – ale nie uczciwiej byłoby najpierw wyjaśnić sprawę i ewentualną odpowiedzialność polonistki, a potem stawiać jej zarzuty? Prowadzić postępowanie „w sprawie”, a nie „przeciw komuś”).

Pewnie, klasa na lekcji powinna być pod bezpośrednią opieką nauczyciela. W praktyce bywa różnie, co wie każdy, kto z polską szkołą miał w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat kontakt. A to nauczyciel zachorował, a to pojechał na wycieczkę, a to ma egzaminy maturalne albo jakieś inne i nie udało się znaleźć następstwa, a to dyrektor go wzywa w nie cierpiącej zwłoki sprawie. Zresztą – przecież cała historia mogła się zdarzyć na przerwie. Albo po lekcjach. Zwalając winę na szkołę i personalnie nauczycielkę, gubimy rzeczywisty problem.

Bo problemem nie jest to, że nauczycielki przez kwadrans nie było w tej klasie. Problemem jest to, że pozostawiona bez opieki przez ten kwadrans grupa gimnazjalistów zrobiła to, co zrobiła. Problemem jest to, że nawet, gdy nauczyciel jest w klasie, uczniom to niekoniecznie musi przeszkadzać – mieliśmy już przypadki przemocy fizycznej wobec nauczycieli przecież. Być może warto zastanowić się, co z tym zrobić, zamiast udawać, że wszystko jest fajnie. Być może warto podyskutować nad propozycjami Romana Giertycha w sprawie oddzielenia trudnej młodzieży, zamiast odrzucać je z góry, bo to są propozycje Giertycha. Być może warto też przemyśleć celowość kontynuowania eksperymentu wychowawczego pt. gimnazja – wygląda bowiem, że jest to eksperyment nieudany zarówno w aspekcie dydaktycznym, jak i wychowawczym.

Niczego się nie nauczyli

Czternaście lat temu Antoni Macierewicz, zobowiązany przez
parlament do realizacji uchwały lustracyjnej, próbował wykorzystać jej
realizację dla wsparcia zagrożonego upadkiem rządu Jana Olszewskiego. Jak wiadomo,
efekt był taki, że rząd upadł od razu, a lustracja została w większości
umiarkowanych środowisk skompromitowana na długie lata.

Czytając wypowiedzi prezydenta Kaczyńskiego na temat tego,
jak będzie ujawniał dziennikarzy-agentów (ci, którzy są grzeczni i nie zajmują
się polityką, mogą spać spokojnie – niegrzecznych natomiast czeka to, co
spotkało Milana Suboticia) mam wrażenie, że to środowisko polityczne niczego
się nie nauczyło. Mają do zrealizowania naprawdę potrzebny i pożyteczny cel –
ujawnienie powiązań mediów ze służbami specjalnymi, powiązań, które od dawna
rzutują na debatę publiczną i ogólnie na jakość demokracji w Polsce. I – już
widać, że aż ich ręce świerzbią, żeby przy okazji realizacji tego celu
skorzystać jak najbardziej doraźnie. To jest klasyczny przypadek, kiedy groźba
jest straszniejsza od jej wykonania. Po ujawnieniu całej listy – na przykład
przez sejmową komisję służb specjalnych, gdzie opozycja ma prawo głosu –
dostaniemy parę porażających nazwisk,
parę autorytetów dziennikarskich upadnie, po czym życie zacznie się na nowo, na
nowo dziennikarze zaczną krytykować PiS, a ten już nie będzie miał straszaka.
Lepiej więc straszak zachować. To, że w ten sposób podważa się wiarygodność
lustracji dziennikarzy jako takiej, wydaje się w świetle takiej korzyści
zupełnie nieistotne.

Obrońcy Święta Zmarłych

Dyrektor Radia Bis zakazał używania określenia „Święto
Zmarłych” i nawet zagroził karą pieniężną za jego każdorazowe użycie (potem się
z tego wycofał). Od razu posypało się pod jego adresem mnóstwo komentarzy: „dewot”,
„nabożny idiota”, „chwalący się katolickością” i tym podobne.

Nie mam z katolicyzmem nic wspólnego i za bardzo mieć nie
chcę. A jednak określenie „Święto Zmarłych” mnie razi. Jest reliktem tego
okresu, kiedy to co prawda pozostawiono w kalendarzu święta religijne, ale robiono
wszystko, żeby udawać, że religijne one nie są. Dzisiaj używanie go nie jest
dla mnie żadną deklaracją światopoglądową (chociaż może teraz się taką, na
złość Sobali, stanie), ale raczej przejawem niechlujstwa, które nie powinno być
akceptowane w publicznych mediach.

Jak obgadywano Kublika

No i jak można było przewidzieć Sekielski z Morozowskim
uruchomili lawinę – niedługo nie można będzie napić się piwa z najbliższym
kumplem albo spędzić wieczoru z dziewczyną bez obawy, że nie znajdzie się to za
tydzień w „Teraz my” albo „Misji specjalnej”. Żeby chociaż coś ważnego (albo
użyję bardziej na czasie słowa – porażającego)
na taśmach Gudzowatego z Michnikiem było. Tymczasem to, że dziennikarz pozyskuje
informacje od różnych źródeł, w tym od służb, nie powinno nikogo dziwić.
Pytanie, jak je traktuje. Andrzej Kublik od dawna ma opinię osoby, która nie
rozróżnia ról dziennikarza i lobbysty. Wsławił się przynajmniej kilkoma
długotrwałymi kampaniami (choćby przeciwko ustawie biopaliwowej albo za
ograniczeniem prywatnego importu samochodów), w których argumenty prezentował w
sposób wyjątkowo jednostronny, nierzetelny i zmanipulowany. Mniejsza o te
służby specjalne, ale lobbing zarzucono Kublikowi już od dawna (nawet explicite
na łamach Rzeczypospolitej, a więc poważnego w końcu pisma) – Michnikowi to
przez ileś lat kompletnie nie przeszkadzało. W rozmowie z Gudzowatym przyznaje,
że tak prawdę mówiąc za bardzo nawet nie był w stanie kontrolować, co Kublik
pisze. Mimo, że powinien wiedzieć, jak twórczość Kublika wpływa na wiarygodność
jego gazety. I to jest dla mnie główny problem w tej sprawie.

Ale o czym ja mówię. W „Gazecie” cały czas przecież
pracuje Lesław Maleszka, mimo tego, że nawet sprzątaczki w Agorze pewnie
zdają sobie sprawę, jak fakt jego zatrudniania – w pięć lat po ujawnieniu jego
przeszłości agenta SB – wpływa na wiarygodność antylustracyjnej publicystyki „Gazety”
(zwłaszcza, że Maleszka był kiedyś jednym z najpłodniejszych twórców tej
publicystyki). Ale ja tak naprawdę mam wrażenie, że w „Gazecie” wychodzą z
założenia, że o wiarygodność dbać nie trzeba, bo i tak w razie czego można
wmówić opinii, że czarne jest białe. Przez ileś tam lat potęga „Gazety” była
tak wielka, że to się udawało. Teraz się już nie udaje – a na Czerskiej jakby
tego nie dostrzegli.

Nie tylko autorytety milczą

Cezary Michalski pisze w „Dzienniku” o milczeniu
autorytetów. Ale nie tylko autorytety milczą.

Oczywiście, że PiS i sprzyjające mu media manipulują szafą
Lesiaka. Ale mimo wszystko zdumiewa mnie, że – jak się zdaje – wielu rozsądnym
i umiarkowanym ludziom wspomniana szafa jakby w ogóle nie przeszkadzała.
Przypomnijmy, jaki szum, jaka awantura wybuchła kilka tygodni temu przy okazji
nagrania dokonanego przez Renatę Beger – i zastanówmy się nad rangą tych dwóch
spraw. Tu jakieś tam rozmowy o apanażach za wejście do rządu – rzecz mogąca
budzić niesmak, ale jednak mieszcząca się w granicach gry parlamentarnej. Tam –
już nie tylko inwigilacja, ale – o ile dokumenty są prawdziwe – bezpośrednie ingerowanie
służb specjalnych w politykę, umieszczanie agentów w partiach, inspirowanie
propagandy. I przypomnijmy, że ta strzelba wypaliła, ta ingerencja miała finał
w wielkiej prowokacji zakończonej usunięciem premiera RP (przypomnę, bo jak
widzę, niektórzy już zapomnieli – chodzi o „aferę Olina” i o premiera Oleksego).
Tamto – drobny skandal w ramach ustroju demokratycznego. To – działania ten
ustrój podważające. I tam okrzyki, robienie ze sprawy „polskiego Watergate”,
twierdzenie, że jest to powód do dymisji rządu – tu cisza, próby zamulenia
sprawy w trzeciorzędnych szczegółach, zbagatelizowania jej. Tymczasem ci,
którzy bagatelizują sprawę inwigilacji polityków przez UOP, tracą moralne prawo
do protestu przeciwko antydemokratycznym tendencjom rządów braci Kaczyńskich.

Inna sprawa, że może demokracja niekoniecznie jest dla
wszystkich „demokratów” wartością – ważniejsze jest, żeby „nasi” rządzili,
nieważne za pomocą jakich metod? A jeśli te metody są nie tylko nieetyczne, ale
wręcz sprzeczne z prawem i zasadami demokracji, to najlepiej tego nie przyjąć
do wiadomości?

Tak, to jest babranie się w przeszłości, tak, dobrze
byłoby zająć się gospodarką. (Choć może, słuchając ostatnich pomysłów
nowego-starego wicepremiera, lepiej już niech się tą gospodarką nie zajmują).
Ale jakoś jestem dziwnie przekonany, że gdyby w USA się okazało, że CIA
dziesięć lat temu inwigilowała opozycję, natychmiast w kraju wybuchłby skandal,
powołano by komisję śledczą i sprawa miałaby konsekwencje dla bieżącej
polityki. Podobnie w każdym innym kraju poważnie traktującym demokrację.

Przed wyborami w moim mieście

Do wyborów na prezydenta Katowic jeszcze półtora miesiąca, ale zwycięzca jest już praktycznie znany – jeżeli coś może odebrać Piotrowi Uszokowi kolejną kadencję w gmachu przy ulicy Młyńskiej, to tylko nagły atak choroby, porwanie przez UFO czy inne WSI albo odebranie prawa wyborczego – kontrkandydaci są zagrożeniem pomijalnym. Cztery lata temu PO miała popularnego i znanego kandydata (Andrzeja Sośnierza, cenionego na Śląsku za swoją pracę w Śląskiej Kasie Chorych) – a i tak Uszok wygrał w pierwszej turze. W tym roku nawet gdyby ktoś chciał głosować przeciwko Uszokowi – to po prostu nie ma na kogo.

A powodów głosowania przeciwko znalazłoby się sporo. Pisałem jakiś czas temu tu o fenomenie Rafała Dutkiewicza, prezydenta Wrocławia. Uszok jest jego przeciwieństwem. Sprawny administrator, dobry gospodarz – cechujący się charyzmą i wizją na poziomie kreta na Żuławach. Przez ostatnie kilkanaście lat (Uszok był, o ile dobrze pamiętam, we wszystkich zarządach Katowic od 1990 roku, a od ośmiu lat jest prezydentem) w mieście zmieniło się wiele – poprawił się stan infrastruktury, zbudowano ileś tam nowych dróg, powstały nowoczesne i atrakcyjne gmachy, a stare zostały odnowione. Jedno się nie zmieniło – wizerunek miasta. Katowice nadal funkcjonują w świadomości społecznej jako miasto ciężkiego przemysłu, brudne, zadymione, z wielkimi problemami związanymi z restrukturyzacją gospodarki. Nieważne, że tego ciężkiego przemysłu nigdy w samych Katowicach nie było za dużo, że pod względem ilości lasów i parków Katowice są w ścisłej czołówce miast Polski, że bezrobocie w mieście waha się w granicach 5%. Co z tego? Co więcej, w przeciwieństwie do wszystkich innych wielkich polskich miast Katowice nie mają swojej legendy, czegoś, co by powodowało, że mieszkańcy są ze swojego miasta dumni i się z nim identyfikują. Weźmy dla porównania Łódź – miasto również zawdzięczające swój status XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej, miasto borykające się z mnóstwem problemów gospodarczych i społecznych, miasto, gdzie nawet w ścisłym centrum z jedna trzecia kamienic woła o pilny remont. A jednak – nie spotkałem jeszcze łodzianina, który nie byłby dumny z Łodzi, z „Ziemi obiecanej”, z Tuwima i Piotrkowskiej; i wiem, że gdybym w Łodzi odważył się powiedzieć, że to miasto jest brzydkie, zarobiłbym w zęby. O Katowicach ludzie mówią, że są brzydkie (do mnie, wiedząc, że jestem katowiczaninem) bez specjalnych oporów i jakiegokolwiek zażenowania. Nauczyli się, że na to miasto wypada narzekać, że nawet jego mieszkańcy się z nim nie identyfikują – niektórzy nawet marzą o wyprowadzce do np. Krakowa.

Katowice są miastem pod wieloma względami skazanym na sukces. Pod względem komunikacyjnym nie może się z nimi równać żadne miasto w Polsce; mają infrastrukturę, mają wykształcone kadry o wysokim poziomie kultury technicznej, mają zaplecze przemysłowe, mają mieszkania w niezłym stanie – i do tego na razie znacznie tańsze niż w innych dużych miastach. Są ważnym ośrodkiem kulturalnym, w niektórych dziedzinach jednym z najważniejszych w kraju. I tego zupełnie nie wykorzystują. Mimo że tyskie, gliwickie i dąbrowskie zakłady Specjalnej Strefy Ekonomicznej prężnie się rozwijają, w samym mieście prywatnych inwestycji jak na lekarstwo, może poza kolejnymi hipermarketami. Teraz pojawił się pomysł włączenia katowickich biurowców do SSE i ściąganie tam centrów obliczeniowych i innej działalności usługowej – co np. Łódź czy Wrocław zrobiły już dawno. A przecież rozwój Katowic w XIX i XX wieku był właśnie związany przede wszystkim z pełnieniem funkcji usługowej i dyspozycyjnej wobec okolicznego przemysłu. Ale – inwestorzy z wysokiej półki zwracają uwagę, w jakim mieście inwestują, patrzą na jego markę, na to, jak się w nim żyje. I znów – barierą rozwoju staje się taki a nie inny wizerunek miasta.

Zdaję sobie sprawę, że władze Katowic są w specyficznej sytuacji. Tak naprawdę tworzenie wizerunku powinno dotyczyć nie tylko samego trzystutysięcznego miasta, ale i całej trzymilionowej aglomeracji – ale to wymagałoby współpracy wszystkich miast składających się na nią; instytucjonalnych form takiej współpracy nie ma, a z doświadczeń wynika, że każdy w takich sytuacjach ciągnie w swoją stronę. Ale – jeśli się chce utrzymać Katowice w pierwszej lidze polskich miast, trzeba próbować. Tymczasem czytając wypowiedzi ludzi z Młyńskiej, mam wrażenie, że albo nie widzą oni problemu, albo go nie rozumieją, albo szukając rozwiązań nie są w stanie wyjść ze schematów myślowych odpowiednich przy np. budowie kanalizacji, a nie przy budowaniu marki miasta.

Cóż, jak pisałem, wyboru i tak nie ma.

(Aha – gdzieniegdzie problem braku tożsamości Katowic sprowadza się do braku „prawdziwego rynku”. Bzdura jak dla mnie. Katowice nie powinny udawać kogo innego niż są i stroić się w nie swoje szaty. Nie są i nigdy nie będą Krakowem czy Wrocławiem. Łódź czy Gdynia świetnie się bez rynku obywają. Natomiast brak miejsc do spędzenia czasu wieczorem – o, to prawda).

Na cud w Chorzowie

Dzisiaj nie będzie o kryzysie rządowym – kryzysów rządowych jeszcze będziemy mieli wiele, a TAKIEGO MECZU polskich piłkarzy mogę nie zobaczyć przez następne ćwierć wieku.

Polscy piłkarze najlepsze mecze grają wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewa, kiedy wszyscy na nich postawili krzyżyk. Jak z Anglią na Wembley w 1996, jak z Ukrainą w Kijowie w 2000. Jak z Portugalią w Chorzowie w 2006.

Coś bardzo niedobrego działo się wokół reprezentacji przez ostatni rok. To nie chodzi o to, że przegrywała – ale, po raz pierwszy od dziesięciu lat, zaczynali się od niej odwracać kibice (pustki na meczu z Serbią), zaczynali lekceważyć ją piłkarze. Miałem wrażenie, że wracamy znów gdzieś do roku 1997, kiedy to na mecze reprezentacji przychodziło tysiąc ludzi, a piłkarze masowo rezygnowali z gry w niej.

Cud w Chorzowie jest wynikiem nie odzwierciedlającym rzeczywistej pozycji polskiej piłki. Ale pozwoli zatrzymać, przynajmniej na chwilę, tę degrengoladę – bo wygląda na to, że kibice i piłkarze zaczęli myśleć, że pozycję tę odzwierciedla porażka z Finlandią. Cud w Chorzowie nie zwiększa drastycznie naszych szans na awans na Euro 2008 – nadal jesteśmy w tabeli za Serbią i Finlandią. Ale przynajmniej dzięki niemu uciszą się zwolennicy obłędnych pomysłów „odpuszczenia eliminacji” i „budowania drużyny”.

Nie byłem zwolennikiem Leo Beenhakkera – i dalej uważam, że popełnił i popełnia on w swojej działalności sporo błędów, i że to w dużej mierze przez te błędy przegraliśmy z Finlandią. Ale… na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat wychodziliśmy na mecze z takimi rywalami jak Portugalia z kompleksem niższości (jedynym wyjątkiem był wspomniany pojedynek na Wembley w 1996). I – często graliśmy nieźle, ale widać było, że tak naprawdę w zwycięstwo nie wierzymy. Tym razem tę wiarę udało się Beenhakkerowi zbudować. I potem przecierałem oczy, jak patrzyłem, gdy niejaki Grzegorz Bronowicki zakładał siatki różnym Miguelom i Simao Sabrosom.

I jeszcze jedno sobie pomyślałem wczoraj. Dwadzieścia lat temu Włodzimierz Smolarek, wczoraj Euzebiusz Smolarek. Zupełnie inna piłka, wokół też zmieniło się wszystko i tylko Dariusz Szpakowski ten sam i taki sam.

Refleksje Grechutowe

Zmarł Marek Grechuta, jeden z najwybitniejszych polskich rockmanów w historii – a jednocześnie jeden z najbardziej zapomnianych.

Grechuta zapomniany? Nie, skądże. Ale zapomniany jako rockman. Zawsze był kojarzony prawie wyłącznie z Piwnicą pod Baranami, zespołem Anawa i piosenkami z pierwszych dwóch płyt. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” Krzysztof Feusette w artykule o artyście zatrzymuje się nad Korowodem i przeskakuje od razu o sześć lat, do Szalonej lokomotywy i powrotu do współpracy z Janem Kantym Pawluśkiewiczem. A przecież Korowód, z niesamowitym utworem tytułowym, był tylko początkiem niesamowitej podróży Marka Grechuty – chyba jedynej takiej podróży w świecie polskiego rocka lat 70. Dwie jego następne płyty, nagrane z zespołem WIEM, to unikatowy melanż delikatnego rocka, jazzu i piosenki poetyckiej, przypominający klimatem co łagodniejsze fragmenty King Crimson z okresu Larks’ Tongues in Aspic – Red (a więc idealnie współczesne Drodze za widnokres i Magii obłoków, bo tak właśnie nazywały się albumy Grechuty z WIEM). Moim zdaniem z wszystkich polskich rockmanów właśnie Grechuta miał największą szansę znaleźć się w głównym nurcie wyznaczającym rozwój tej muzyki na świecie. Miał, albo raczej miałby, przy bardziej sprzyjających warunkach geopolitycznych. Niestety… nawet w Polsce WIEM za bardzo się nie przebił, okazał się efemerydą, a dzisiaj tylko nieliczni pamiętają o jego płytach. Do dziś pamiętam, jakim olśnieniem było dla mnie nagranie z Drogi za widnokres zaprezentowane kiedyś przez Pawła Kostrzewę w Ekspresie. Później sam zarażałem tą muzyką innych. Chciałbym, aby teraz – gdy, jak to często się zdarza, śmierć artysty budzi wzrost zainteresowania jego twórczością – te płyty również odkryło więcej ludzi.

Lesbijki nie przyszły

Lesbijki posłuchały pana Niesiołowskiego i nie przyszły na
demonstrację organizowaną przez Platformę – no i zamiast wielkiej manifestacji,
która miała obalić rząd, mieliśmy manifestacyjkę. Tym samym po raz kolejny
Platforma dowiodła, że nie potrafi znaleźć się w roli głównej siły opozycyjnej
wobec Prawa i Sprawiedliwości.

Są trzy główne pola opozycji wobec rządów PiS. Po pierwsze
– sprzeciw wobec stosunku PiS do demokracji, zawłaszczania państwa,
niezrozumienia idei podziału władz, osłabiania i upartyjniania niezależnych
instytucji itp. Po drugie – wobec programu gospodarczego PiS, polegającego na
rozdawaniu pieniędzy na lewo i prawo i marnowaniu szans rozwojowych. (Te dwa
pola mają obszar wspólny – obronę niezależności władzy monetarnej oraz
gospodarki przed próbami renacjonalizacji). Wreszcie trzecie pole – sprzeciw
wobec reakcji obyczajowej, konserwatywnej retoryki, klerykalizacji, ksenofobii –
a w szczególności eurofobii, nietolerancji, ograniczania praw mniejszości i
ogólnie zaściankowości. I ten motyw sprzeciwu wydaje mi się najbardziej
czytelny dla opinii publicznej, ba – opinia publiczna (w postaci np. młodzieży
szkolnej) sama się organizuje chcąc protestować przeciwko Giertychowi jako
ministrowi edukacji, który jest niejako symbolem tych zjawisk, które wymieniłem
w poprzednim zdaniu. Tyle, że dla Platformy ten motyw protestu jest kompletnie
nie interesujący, a powiedziałbym nawet, że niewygodny.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, dlaczego tak się dzieje i
już chyba tu o tym pisałem. Po pierwsze – kwestia przekonań, po drugie –
kwestia taktyki. O ile o przekonaniach nie ma co dyskutować, trudno mi – ani Tuskowi
– zmusić Rokitę czy Niesiołowskiego, żeby polubili lesbijki (ale mógłby zmusić
ich, żeby ograniczyli swoje wypowiedzi na ich temat), o tyle nad taktyką można
się zastanowić. PO wie, że po upadku Unii Wolności i załamaniu SLD stała się
jedyną liczącą się partią, która nie jest otwarcie antyliberalna w sferze
obyczajowej, antymodernizacyjna i eurofobiczna. Wyborcy promodernizacyjni nie
mają więc wielkiego wyboru – a PO walczy o odzyskanie części konserwatywnego
elektoratu od PiS. Tyle, że ta koniunktura nie będzie trwała wiecznie – z mgławicy
na lewicy coś się pewnie wyłoni i Platforma ze swoim konserwatywno-liberalnym
programem wróci do swoich 15%. Rezygnując ze stanięcia na czele szerszej
koalicji protestu przeciwko rządom PiS, Platforma – jak sądzę – po raz kolejny
traci swoją szansę, jak ją straciła już raz rok temu.