Wczoraj nie miałem za bardzo okazji ani przysłuchiwać się Trójkowym obchodom 50. urodzin Tomasza Beksińskiego, ani tym bardziej sam o tych urodzinach napisać. I… już nie napisałbym, ale mnie chłopaki z Supergiganta zawstydzili.
Gra mi właśnie nowa płyta Pendragon. To jest jeden z tych dziesiątków zespołów, które poznałem dzięki Beksińskiemu. Jeden z tych, w przypadku których do dziś pamiętam datę pierwszej prezentacji – 26 grudnia 1991, bodaj po 18, Trójka. Już wtedy na tyle wierzyłem Tomkowi, że jego entuzjastyczna zapowiedź skłoniła mnie do włożenia kasety do radiomagnetofonu i włączenia przycisku RECORD. Później tę kasetę, z Voyagerem i Queen of Hearts (w połowie suity trzeba było przełożyć sześćdziesiątkę na drugą stronę) praktycznie zdarłem od przesłuchań non-stop. I do dziś do Voyagera wracam z ogromnym sentymentem, mimo że jestem dwa razy starszy niż wtedy.
To już nawet nie chodzi o dziesiątki zespołów. Ale to właśnie dzięki jego audycji – Wieczorowi płytowemu z 27 sierpnia 1989, też pamiętam dokładnie, właśnie opisywałem zeszyty do liceum, do którego właśnie miałem iść – przestałem być zjadaczem dźwięków, a stałem się fanem muzyki. Tej konkretnej muzyki. Prezentacja albumu Anderson Bruford Wakeman Howe – czyli tak naprawdę zreformowanego Yes – była wydarzeniem, które naprawdę zmieniło moje życie. Przez następne dziewiętnaście lat muzyka – najpierw rock progresywny, potem także jazz, ambient, różne odmiany rocka alternatywnego, a wreszcie także muzyka klasyczna – stała się bardzo ważną częścią mojego życia, dzięki niej przeżyłem ileś tam wzruszeń, poznałem iluś tam przyjaciół, kilka ważnych dziewczyn, wydałem na nią równowartość średniej klasy samochodu… Gdyby nie Anderson Bruford Wakeman Howe, gdyby nie Tomek Beksiński, ten przełomowy moment mógłby nastąpić trochę później. Mógłby być inny i słuchałbym jakiejś Metalliki. Albo by nie nastąpił w ogóle – zbierałbym znaczki albo chodziłbym podrywać laski na dyskoteki. Dziś nie jestem w stanie wyobrazić sobie swojego życia bez muzyki.
Z biegiem czasu moje drogi rozeszły się z Tomkowymi. Przestał pisać o muzyce w Tylko Rocku. W jego Trójkach pod księżycem coraz więcej było muzyki, która mnie kompletnie nie interesowała, jakiegoś smętnego, mrrrocznego gotyku, coraz mniej własnych odkryć muzycznych. Zamknął się w swoim świecie i nie chciał się rozglądać na zewnątrz. To widać było w jego felietonach. Irytowała mnie jego kategoryczność ocen, łatwość potępiania i dyskwalifikowania, mizantropia. Już wtedy. A jednak ciągle był mi bliski.
9 grudnia 1999 roku obchodziliśmy urodziny Kasi w Brennej. Siedzieliśmy długo, było fajnie, gdzieś tam w tle grała Trójka. Na sam koniec Beksa się pożegnał i zagrał Stationary Traveller. Wtedy nikt nie wiedział, że to jego ostatnia audycja.
16 grudnia 1999 roku pojechałem do Krakowa na koncert. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy na żywo Mistrza Petera Hammilla. Po raz pierwszy – i jak się miało zaraz okazać, ostatni – widziałem też jego największego polskiego fana. Noc w Krakowie była okropnie mroźna, przeziębiłem się i wylądowałem w łóżku z gorączką i potężnym atakiem doła. Zacząłem słuchać The Wall Floydów i jakoś wyjątkowo – jak chyba nigdy przedtem – odniosłem tę płytę wtedy do siebie.
Dzień przed Wigilią poczułem się trochę lepiej, wybrałem się więc do Empiku kupić prezenty i przy okazji przejrzeć prasę. Nie było jeszcze nowego Tylko Rocka, styczniowego, zacząłem więc wertować grudniowy. W nim felieton Beksy Mur. Przeczytałem – i z miejsca gorączka mi podskoczyła o półtora stopnia. To było zupełnie irracjonalne, ale wtedy, w grudniowe przedpołudnie, taka nagła koincydencja – ja słucham maniakalnie The Wall i odnajduję w Pinku siebie, a on pisze o tym samym felieton, wydała mi się jakimś dziwnym, przerażającym znakiem.
26 grudnia 1999 słuchałem podsumowania rocznego Listy. Jednym z przebojów roku był wtedy In Memoriam Steve’a Hacketta. Z tej okazji Niedźwiedź nawet przeczytał mojego maila, w którym doniosłem, że teraz już wszyscy członkowie najsłynniejszego składu Genesis zaistnieli solo na liście. Za chwilę Piotr Kaczkowski rozpoczął swój Minimax tym samym In Memoriam. Za chwilę z przerażeniem usłyszałem, że zadedykował go właśnie pamięci Tomka, który odszedł…
Na Supergigancie Shuvarro pisze, że zawsze znajdzie sie ta 1 na 100 osoba, na ktora taki samodestrukcyjny wplyw moze sie skonczyc tragicznie. Być może byłem jedną na tysiąc, ale ten grudzień był kolejnym przełomowym momentem w moim życiu. Momentem, w którym uświadomiłem sobie, że coś z tym murem trzeba zrobić, żeby nie skończyć tak jak On. I za to też mu jestem wdzięczny.
Po jego śmierci media zrobiły szopkę. O wampirach i klepsydrach można było przeczytać nawet we "Wróżce". Jeden z moich ulubionych reporterów, Wojciech Tochman, zamieścił w "Gazecie" artykuł w drastyczny sposób przekraczający granice prywatności, wścibstwa i dobrego smaku. Zrobiła się swoista moda na Beksińskiego. Minęła dość szybko. Ale – przy tej okazji zrobiono Tomkowi dużą krzywdę, kojarząc go na stałe z Trójką pod księżycem, Lacrimosą i tym podobną muzyką. Jakby nie był kiedyś głównym odkrywcą new romantic w Polsce. Jakby to jemu w ogromnej mierze nie zawdzięcza swojej absolutnie wyjątkowej popularności w Polsce Marillion i Fish. Jakby to nawet w "księżycowych" audycjach stałym punktem nie było odkrywanie zapomnianych pereł rocka progresywnego i psychodelli z lat 70.
Wszystko to już nie ma znaczenia. Zostaje muzyka. Camel i Yes, Peter Hammill i Peter Gabriel, David Sylvian i Talk Talk, Bel Canto i This Mortal Coil, Pendragon i Collage.
Pendragon się skończył, czas włożyć do odtwarzacza ten utwór. Ten, od którego podobno wszystko się zmienia. Utwór jego życia. Gitara i fletnia Pana. Andy Latimer. Stationary Traveller.