Koncert miał być o 20. Taką godzinę miałem na bilecie, tak głosiły reklamy, więc spokojnie wsiadłem po 18 w moje jeździdło i potoczyłem je po DK 94. Jakież było moje zdziwienie, gdy parę minut przed 20 stanąłem przed krakowską Rotundą i zobaczyłem plakaty z przekreśloną czarnym flamastrem godziną 20 – i poprawioną na 19. Pewnie to przez te cholerne Wianki – tego samego dnia koncertował Lenny Kravitz, więc nie chcieli robić konkurencji. (Swoją drogą, widziałem, jak parę ludzi ewakuowało się z Rotundy w trakcie recitalu Steve’a. Frajerzy).
Klnąc w duchu, wpadłem na salę. H akurat śpiewał Afraid of Sunlight. Po następnych trzech-czterech utworach zacząłem czuć się magicznie – i w tym momencie nastąpiła seria trzasków, jakby ktoś odpalał petardy. Nie wiem dokładnie, co się popsuło, w każdym razie efekt był taki, że mikrofon przestał działać. Przez pół godziny próbowano usunąć awarię – bez skutku (H w tym czasie rozdawał autografy), po czym artysta powiedział, że mu przykro, zaprosił ludzi blisko siebie i zaśpiewał jeszcze trzy utwory bez mikrofonu. Po czym koncert się skończył.
Od organizatora, firmy Good Music Productions, nie usłyszeliśmy ani słowa przeprosin.
Cóż, trzeba być czujnym.
Szkoda. Cieszyłem się na ten koncert, na obejrzenie Steve’a bez tych czterech beztalenci, z którymi z niewiadomych powodów ciągle występuje. Swoją drogą, jak to się wszystko zmienia. Gdy te prawie 20 lat temu zostawałem fanem Marillion, jak większość polskich fanów (których opinię niewątpliwie ukształtował fan nr 1, wtedy jeszcze nie Wampir 656) jeździłem po “nowym wokaliście” równo. (Dla niektórych z tych fanów mimo upływu 20 lat on nadal pozostaje “nowym wokalistą”). Kupił mnie albumem Brave. Zachwycił kompletnie utworem Out of This World z następnego. A gdy potem pojawiła się płyta solowa, a po niej koncertowa, byłem już zupełnie przekonany, że mamy do czynienia z artystą niezwykłym, i to z muzycznego kręgu, za którym przepadam. I zupełnie nie rozumiem, czemu kolejne płyty Marillion były tak nierówne i obok absolutnych pereł miały fragmenty, które nigdy na nich nie powinny się znaleźć.
Dzisiaj Marillion jako twórczy zespół chyba jest już ostatecznie skończony (na ostatnich dwóch ich płytach nie było ani jednego godnego zapamiętania fragmentu), ale wierzę, że jego lider nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. A gdyby nawet – to pozwoli się jeszcze raz obejrzeć na żywo, w lepszych okolicznościach. I zagra na przykład ten utwór.