Prezydent Stalowej Woli ma jaja

Pisałem kiedyś o szantażu stosowanym przez zwolenników kultu powstania warszawskiego (swoją drogą, sam machinalnie chciałem napisać te dwa słowa wielkimi literami – na polu ortografii odnieśli już najwyraźniej całkowite zwycięstwo). Chyba jednak nikt do tej pory nie wypowiedział się jak Paweł Kowal:

Niektórzy zarzucają muzeum, że propaguje jedną wizję historii powstania – chwalebną. Czy to nie błąd?

A kto uważa, że powstanie warszawskie nie jest chlubą Polski? Jeśli ktoś uważa, że nie jest, niech powie to otwarcie.

Niech no tylko powie otwarcie :). Słodkie. Najpierw tworzymy klimat, w którym stosunek do powstania staje się probierzem cnót patriotycznych, a potem mówimy “niech no się który ośmieli powiedzieć, że powstanie chlubą Polski nie było”.

Na szczęście są ludzie, którzy mają jaja i Pawła Kowala się nie boją. Jak prezydent Stalowej Woli. Facet miał odwagę  narazić się nadgorliwcom spod znaku politycznej poprawności (kiedy to stwierdził, że może wspierać klub koszykarski, ale pod warunkiem, że będą grali polscy koszykarze, a nie najemnicy z zagranicy), teraz nie boi się wyśmiać “obligatoryjnych ćwiczeń systemów alarmowych” akurat 1 sierpnia o 17.

Jutro znów zacznie się wielkie wyliczanie, gdzie to ile samochodów się zatrzymało i w jakim mieście mieszkają najgorsi patrioci. Wiem, że to głupie, ale korci mnie o tej siedemnastej wyjechać do miasta i z piskiem opon przejechać przez Rondo :). Niech warszawscy szantażyści wiedzą, co na Śląsku o nich myślą.

 

Advertisement

Ameryka już nas nie kocha

W związku z nadmiarem pracy ostatnio nie zdążyłem skomentować słynnego już listu polskich polityków do Ameryki, a wczoraj przeczytałem komentarz Anuszki i mogę się w zasadzie pod nim tylko podpisać.

Ten list przypomina skamlanie faceta do laski, która coraz bardziej go olewa. Zakochanego faceta można jakoś tam zrozumieć, polityków, którzy ustawili na podobnej stopie relacje polsko-amerykańskie, zrozumieć nie sposób. Jak kompletnie spaczone trzeba mieć myślenie o światowej polityce, żeby myśleć, że Europa Środkowa jest na tyle strategicznym partnerem dla USA, żeby w imię stosunków z nią antagonizować sobie Rosję? Zwłaszcza w sytuacji zaangażowania Amerykanów w Iraku i Afganistanie i coraz ostrzejszej rywalizacji z Chinami? I gdy choćby stan gospodarki amerykańskiej wymusza skrócenie frontów?

Sześć lat temu zmarnowaliśmy okazję, żeby siedzieć cicho, i dzisiaj ponosimy konsekwencje. Zamiast konsekwentnie dążyć do tego, żeby związać interesy polskie jak najbardziej z europejskimi, żeby stworzyć m.in. wobec Rosji wspólny europejski front, daliśmy się podpuścić Amerykanom, że jesteśmy jakąś tam “nową Europą”.

Teraz tak naprawdę nie mamy specjalnego wyboru. Ale im bardziej facet skamle, tym bardziej laska będzie go olewać, i ta zasada znajduje zastosowanie również w polityce. Pomijając wszystko inne, ten list jest przeciwskuteczny, a jeżeli ktoś myśli, że Amerykanów z jego powodu ruszy sumienie, to jest naiwny w stopniu moim zdaniem dyskwalifikujący z polityki dożywotnio.

Komentarz wyścigowy (3)

1. Dzisiejszy etap w dużej części wynagrodził beznadziejność pierwszych dwóch tygodni. To był jeden z najciekawszych etapów TdF w ostatniej dekadzie, a w ciągu ostatnich 4 lat może równać się chyba tylko ze słynnym rajdem Floyda Landisa na testosteronie. Dzisiejszy etap pokazuje też, że gdy kolarze chcą walczyć, to nie przeszkadza im brak mety na podjeździe – a przecież szachy w pierwszej części wyścigu usiłowano usprawiedliwiać przekrojem pirenejskich etapów.

2.Dzisiaj z kolei podpadł Contador. Trudno powiedzieć, czy jego “szarpnięcie” pod Colombiere było błędem taktycznym, czy celowym zabiegiem, faktem jest, że “odczepił” nie któregoś ze Schlecków, ale kolegę z drużyny, mającego szansę wyjść na drugie miejsce w klasyfikacji. Rewanż na “frakcji Armstronga”?

3. Co by nie powiedzieć, Armstrong imponuje dojrzałością i doświadczeniem. Jeszcze raz powtórzę – wielką szkodą dla wyścigu jest, że jedzie w tym samym zespole co Contador, bo ich rywalizacja mogłaby być ozdobą Touru, a nie zamieniać go w parodię. W przyszłym roku jednak, o ile Armstrong będzie w stanie poprawić jazdę w górach, jego rywalizacja z Hiszpanem (i ewentualnie młodszym Schleckiem) może być pasjonująca.

4. Czapki z głów przed Schleckami.

5. Schleckowie mają szansę być pierwszymi od 19 lat kolarzami z Beneluxu na podium w Paryżu. W dwudziestoleciu 1971-90 przypadków, że zawodnicy z krajów Beneluxu kończą TdF było w pierwszej trójce, było 19 (w tym w 1971 roku wypełnili całe podium: na przełomie lat 60. i 70. było więcej takich przypadków zresztą). Ot, zmiany kolarskiej geografii.

Komentarz wyścigowy (2)

Takiego wyścigu nie było od połowy lat 80. :). Nie, nie miałem na myśli “tak fascynującego”. Takiego, w którym główną osią wydarzeń jest rywalizacja między zawodnikami tej samej drużyny. Zdarzało się coś takiego w innych Wielkich Tourach (Cunego-Simoni w Giro ’04, do pewnego stopnia Olano-Jimenez we Vuelcie ’98), ale na trasie Wielkiej Pętli ostatnim takim przypadkiem jest sławetna rywalizacja Grega Lemonda z Bernardem Hinault w latach 1985 i 1986.

Tak naprawdę o żadnej rywalizacji Contador – Armstrong nie powinno być mowy – Alberto Contador jest w tej chwili po prostu lepszym kolarzem, zarówno na czas, jak i w górach, co udowadniał zarówno w wiosennych wyścigach, jak i przez pierwsze dwa tygodnie Tour de France. Tyle że nie po to uruchamiano wielki spektakl medialny pt. “powrót Armstronga”, żeby miał on w TdF pełnić rolę, jaka mu teoretycznie powinna przypaść, czyli mentora i pomocnika Contadora, ewentualnie wicelidera grupy ubezpieczającego Hiszpana w GC. Priorytetem było przecież “zbieranie pieniędzy dla fundacji”. Może jestem uprzedzony do Armstronga, ale we mnie budzi to niesmak. Zwłaszcza, że trafił do grupy dominującej w peletonie i otrzymał doprawdy komfortowy zestaw pomocników.

Dzisiaj więc oglądaliśmy sceny zupełnie niespotykane w zawodowym peletonie – Armstrong z Klödenem nadający tempo pościgu za Contadorem – a Hiszpan chyba ostatecznie rozwiał wątpliwości, kto powinien być liderem. O ile do tej pory zwolennicy spiskowej teorii dziejów mogli przepowiadać jakiś nagły defekt Alberto, podanie mu złego bidonu czy niespodziewaną kontrolę antydopingową, o tyle w tej chwili, gdy Schleck i Wiggins są już tuż-tuż za Armstrongiem, a na horyzoncie Mont Ventoux, takie pomysły groziłyby przegraniem całego wyścigu. A tego Bruyneel jednak chyba nie chciałby.

Niezależnie od wszystkiego, chora jest sytuacja, w której dyrektor grupy jest tak blisko związany z jednym z jej zawodników, że dla jego marketingowych interesów poświęca czy ryzykuje interes grupy. Ale to już kwestia do sponsorów Astany.

Jak nie zobaczę Ligi Mistrzów na żywo

Liga Mistrzów (czy choćby jej eliminacje) na Śląsku odbywa się z częstotliwością zbliżoną do przelotów komety Halleya przez Układ Słoneczny, więc gdy już za mojego żywota Wisła gra na Stadionie Ludowym z Levadią Tallinn, chciałoby się to zobaczyć na żywo.

Niestety.

Jak podaje prasa, bilety na ten mecz można kupić tylko w Krakowie. Przed meczem będzie to niemożliwe.

Może jestem kompletnie oderwany od polskiej piłkarskiej rzeczywistości, może słusznie organizatorzy boją się kolejnych zadym na stadionie. Co nie zmienia faktu, że jestem wkurzony.

Komentarz wyścigowy (1)

Na specjalne życzenie Zamorano 102 :).

1. Wiem, że kolarstwo jest w dzisiejszych czasach sportem drużynowym, ale zaliczanie wyników jazdy drużynowej na czas do wyników indywidualnych budzi moje głębokie wątpliwości. Taki etap daje zbyt dużą przewagę silnym, wyrównanym drużynom i może praktycznie pozbawić szans na zwycięstwo świetnego górala jadącego w słabszej drużynie (jak to się zdarzyło np. Romingerowi w 1993 roku).

2. Wielkie uznanie dla Cancellary – coraz bardziej podziwiam tego zawodnika. Kto wie, czy nie jest to najlepszy dzisiaj kolarz świata? Fenomenalny na czas, potrafi wygrywać klasyki czy przeprowadzać na nich kompletnie spektakularne akcje w stylu tej z Pekinu, ostatnio pokazał, że średnie wieloetapówki też są w jego zasięgu. Może i w GT będzie w stanie powalczyć? Dzisiaj może powiedzieć z czystym sumieniem, że obronę żółtej koszulki zawdzięcza sobie.

3. Szczególnie się cieszę, że tę koszulkę obronił przed Lansem Armstrongiem :).

4. W sumie gdyby nie wczorajsza akcja, Astana już dzisiaj miałaby lidera. Czy zezwalając trójce Armstrong-Popowycz-Zubeldia na współpracę z ucieczką, Bruyneel brał to pod uwagę?

 

Umysłowa nędza miłośnika liniowego

“Rzeczpospolita” w ramach chwytania się wszelkich możliwych środków, żeby zahamować negatywny trend sprzedaży, rozpoczęła kampanię “Nie wyższym podatkom”. (Gdyby trzy lata temu, w czasach świetnej koniunktury, media uruchomiły podobną kampanię “Nie deficytowi budżetowemu”, dzisiaj w ogóle dyskusji o podwyżkach podatków by nie było). Parę głosów w tej debacie wyglądało w miarę sensownie, w dzisiejszym dziale “Opinii” jednak głosu udzielono niejakiemu Danielowi J. Mitchellowi, ekspertowi amerykańskich prawicowych think-tanków (to określenie brzmi trochę ironicznie, w kontekście tego, co Mitchell w wywiadzie mówi). Takie teksty pojawiały się ze znaczną regularnością w polskiej prasie jakieś kilka lat temu w trakcie lobbowania za podatkiem liniowym, ostatnimi laty jakoś ich jednak nie widywałem. Dzięki Mitchellowi poczułem się o kilka lat młodszy.

Podstawowym chwytem zwolenników podatku liniowego było mieszanie dwóch rzeczy: wysokości podatku i jego struktury. Wmawiali – całkiem skutecznie – że podatek liniowy to podatek niski, mimo że w niektórych europejskich krajach, gdzie liniowego wprowadzono, jego stawka wynosiła 33%. Do dziś pamiętam, jak ówczesny minister finansów Leszek Balcerowicz okłamywał mnie w 1999 roku, że wprowadzenie reformy podatkowej wg jego pomysłu będzie oznaczało obniżenie podatków dla wszystkich, mimo że proste wyliczenie pokazywało, że np. piszący te słowa (wtedy gdzieś w górnej strefie stanów średnich pierwszego progu) jako żywo na podatku tracił. Ok, mogę stracić pro publico bono, ale czemu wmawia mi się, że wcale nie stracę?

Żeby była jasność: jestem przeciwnikiem podatku liniowego, uważam jednak, że argument jego zwolenników odwołujący się do zwykłej sprawiedliwości (każdy powinien oddawać państwu proporcjonalnie taką samą część dochodu) ma swoją moc i zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi dać się przekonać zasadą malejącej użyteczności krańcowej. Tyle że zwolennikom liniowego ten argument nie wystarcza. Oni idą dalej – argumentują, jaki to wspaniały wpływ ma podatek liniowy na rozwój gospodarki. Na czym ma polegać mechanizm tego wpływu, jakoś nie miałem do tej pory okazji się dowiedzieć. Podawane są tylko przykłady gospodarek, które wprowadziły taki podatek i odniosły sukces. Przez ostatnie lata dyżurnymi przykładami do naśladowania były w tym kontekście kraje nadbałtyckie. Dzisiaj ci wszyscy publicyści, którzy wtedy wychwalali Łotwę i Estonię i nawoływali do pójścia ich śladem, powinni – gdyby mieli odrobinę przyzwoitości – zjeść gazety ze swoimi artykułami. Przecież wystarczyło trochę intelektualnej uczciwości, żeby przyznać, że przyczyny błyskawicznego wzrostu gospodarczego niegdysiejszych bałtyckich tygrysów są o wiele bardziej zróżnicowane (relatywnie niewielkie, otwarte gospodarki, peg walutowy, duży napływ zagranicznego kapitału).

Dzisiaj w Polsce już nikt nie daje Łotwy jako przykładu do wzorowania, ale amerykański lobbysta dalej posługuje się tego typu argumentacją.

Czyli?

Obniżał podatki i odchudzał administrację rządową. Państwa, w których aparat władzy jest bardzo rozbudowany, prosperują gorzej.

Ma pan na to jakieś dowody?

Oczywiście. Wystarczy porównać Hongkong (gdzie obowiązuje podatek liniowy – red.) i Stany Zjednoczone. Hongkong rozwija się dużo szybciej.

Chyba nie ma na świecie dwóch bardziej nieporównywalnych krajów niż Hongkong i Stany Zjednoczone. Co to jednak za problem dla Mitchella?

Dalej czytamy, że:

Węgry, które mają wysokie podatki i rozbudowany aparat państwowy, radzą sobie fatalnie. A Słowacja z niskim podatkiem liniowym i rządem, który nie ingeruje za bardzo w gospodarkę, jakoś prosperuje.

To, że wysokie podatki na Węgrzech są skutkiem fatalnej sytuacji gospodarczej (dokładnie – megadeficytu), a nie jej przyczyną, Mitchella już nie interesuje.

Ogólnie – stek bzdur. Mitchellem nie ma się za bardzo co przejmować, zastanawiam się tylko, co się dzieje z publicystyką gospodarczą Rzeczpospolitej? Zawsze stała na niezłym poziomie, tymczasem właśnie teraz, w dobie wielkiego kryzysu, który skłania jednak do pewnych przewartościowań, Rzepa przemawia głównie głosem Tomasza Wróblewskiego, którego światopogląd zatrzymał się na poziomie tygodnika “Wprost” sprzed dziesięciu lat? To już Gadomski w Wyborczej, chociaż przeważnie się z nim nie zgadzam, pod względem rzetelności dyskusji znajduje się na zupełnie innej półce niż Wróblewski. A teraz ta kampania.

Klein i Sierakowski

Czytam “Doktrynę szoku” Naomi Klein. Jednostronna jest to książka strasznie, zawiera duże uproszczenia i bardzo jednostronną argumentację (ale w końcu jest to dobre prawo publicystyki), ale ogólna teza – że tzw. neoliberałowie wykorzystywali (a czasami wręcz kreowali) sytuacje kryzysowe do wprowadzenia rozwiązań zgodnych ze swoją doktryną, których nie byliby w stanie wprowadzić w inny sposób – wydaje się być bliska prawdy. Najciekawsze dla polskiego czytelnika jest jednak zupełnie inne spojrzenie na przebieg wydarzeń w Rosji. Klein sprzeciwia się obowiązującemu w Polsce (jak zresztą w większości krajów zachodnich) obowiązuje bowiem wizja historii pt. “dobry Jelcyn, zły Putin” – i przy okazji rehabilituje Michaiła Gorbaczowa. Swoją drogą, nie ma się co dziwić, że pomija się milczeniem fakt, że podwaliny putinowskiego systemu władzy zostały stworzone za Jelcyna  – w przeciwnym razie trzeba by wrócić do rozstrzelania przez Jelcyna jedynego prawdziwego parlamentu w historii Rosji, które to rozstrzelanie polskie media relacjonowały w tonie entuzjastycznym, traktując je jako ciąg dalszy rewolucji z sierpnia 1991. Nigdy się z tego poglądu nie wycofały i nawet wypowiedzi rosyjskich demokratów, takie jak poniższa Garriego Kasparowa, nie dały im nic do myślenia:

Na początku mojego zaangażowania w politykę mówiłem o potrzebie demontażu putinizmu. W miarę jednak, jak jeździłem po Rosji, dochodziłem do wniosku, że był to zły cel i zła definicja – powinienem był raczej mówić o demontażu jelcyno-putinizmu. Reżim Putina jest logiczną kontynuacją tego, co działo się w latach 90. Owszem, w czasie rządów Jelcyna pojawiły się w Rosji zalążki demokratycznych instytucji i procedur, ale nie było im dane się rozwinąć. Punktem zwrotnym był rok 1993, kiedy Jelcyn zniszczył – dosłownie i w przenośni – parlament. Od tamtej pory to, kto ma władzę w Rosji, przestało być przedmiotem publicznej debaty.

Klein uzasadnia, dlaczego tak musiało się stać. Obalenie demokracji było warunkiem koniecznym kontynuowania realizacji pakietu radykalnych reform rynkowych Gajdara, na co naciskała MFW przy bierności polityków zachodnich. Tak więc wygląda na to, że w kluczowym momencie o kształcie politycznym Rosji na dziesięciolecia zdecydowała grupka technokratów. 

A skoro jesteśmy przy Nowej Lewicy i przy “końcu historii”, to chciałbym zareklamować moim czytelnikom (nie wszyscy wszak czytają “Krytykę Polityczną”) polemikę Sierakowskiego z Barbarą Toruńczyk i szerzej – z całym środowiskiem, którego symbolem jest Adam Michnik. Jak dla mnie trafione w punkt.

 

O nadrabianiu historycznej niesprawiedliwości

W wyborach 1989 roku chciałem głosować na kandydatów Stronnictwa Demokratycznego. W związku z tym nawet padłem ofiarą prześladowań za poglądy – gdy z Wojtkiem M. oglądaliśmy listy kandydatów do senatu i wymienialiśmy swoich kandydatów, oberwałem równo sześć kuksańców: trzy przy Chełkowskim, Piotrowskim i Wielowieyskim, trzy przy kandydatach Stronnictwa. Niestety, na skutek prawa wyborczego dyskryminującego obywateli poniżej osiemnastego roku życia głosować nie mogłem i w efekcie kandydaci senaccy Stronnictwa przepadli. (Ze swojej puli SD wprowadziło natomiast sporo sensownych ludzi do Sejmu. Myślę, że każdy, kto śledził obrady tamtego parlamentu – a były one nadawane w publicznej (innej przecież nie było) telewizji w porze najlepszej oglądalności – pamięta poseł Annę Dynowską, gwiazdę Komisji Ustawodawczej, pracującą dniami i nocami nad kolejnymi balcerowiczowskimi ustawami. Po zakończeniu kadencji sejmu kontraktowego znikła z polityki i może dobrze – dla mnie tam pozostanie na zawsze symbolem tego absolutnie wyjątkowego okresu w historii polskiego parlamentaryzmu).

W następnej kadencji parlamentu Stronnictwo reprezentował tylko jeden poseł – który wsławił się, przy okazji kolejnej odsłony debaty aborcyjnej, stwierdzeniem, że “kobieta nie jest wiatropylna”. A gdy wreszcie otrzymałem upragnione czynne prawo wyborcze, Stronnictwo jak na złość nie wystawiło swojej listy. I tak przez kilkanaście lat nie miałem możliwości naprawić dziejowej niesprawiedliwości, jaka mnie spotkała w 1989 roku. Dlatego z taką nadzieją patrzę na najnowszą inicjatywę polityczną Pawła Piskorskiego.

Mówiąc już bardziej poważnie: do Piskorskiego mam stosunek mocno ambiwalentny. Do tej pory nie mogę mu wybaczyć udziału w rozwaleniu Unii Wolności (chociaż jestem w pełni świadom, że wina była po obu stronach, a Geremek wraz ze swoim otoczeniem zarówno wtedy, jak i później dali liczne dowody, że “niczego nie zrozumieli, niczego się nie nauczyli”), pamiętam różne sprawki “układu warszawskiego” i nieumiejętność wytłumaczenia się ze źródeł pochodzenia swojego majątku. Bohater mojej bajki to to bynajmniej nie jest. Ale w obecnym momencie jakakolwiek alternatywa dla konserwatywnego duopolu, jaki zdominował polską politykę, jest na wagę złota. Takiej alternatywy nie mogli stanowić konserwatyści z Polski XXI: może ją stworzyć SD, jeżeli ogłosi program konsekwentnie liberalny. Co prawda w ostatnim liście Andrzeja Olechowskiego do Donalda Tuska, który jest uważany za zapowiedź dołączenia założyciela Platformy do SD, znajduję raczej krytykę Platformy za rozliczanie PRL, a nie np. za niesławne pielgrzymki do Łagiewnik. Oczywiście mi się to nie podoba. Sam Olechowski zresztą flirtował z konserwatyzmem. Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. W wyborach prezydenckich 2000 roku nie głosowałem na Olechowskiego – byłem bowiem w pełni świadom, że wykorzysta on dobry wynik w wyborach do stworzenia partii, która odsunie liberalną Unię Wolności na margines polskiej polityki. Dzisiaj byłbym gotów na Olechowskiego głosować – w nadziei, że jego dobry wynik pozwoli partii liberalnej do polskiej polityki wrócić.

Swoją drogą, reakcje zwolenników PO na różnych forach są charakterystyczne. “Nie można osłabiać Platformy, bo to grozi powrotem braci Kaczyńskich do władzy”. Założę się, że w podobny ton uderzy tuba Platformy na polskim rynku prasowym, czyli “Polityka”. Jak wielką degrengoladę przeżywa Platforma, skoro głównym argumentem na jej rzecz ma być szantażowanie groźbą recydywy kaczyzmu?

Ilu wymienisz polityków PO?

Taki ciekawy sondaż znalazłem w dzisiejszej Rzepie. I uświadomiłem sobie, że sam miałbym poważne problemy z wymieniem więcej niż dziesięciu polityków partii rządzącej dzisiaj Polską. Tusk, Schetyna, Komorowski, Niesiołowski, Chlebowski, Palikot, Nowak, Gowin, Gronkiewicz-Waltz… i dalej miałbym już poważne problemy (w sumie mógłbym jeszcze paru członków rządu dorzucić, ale dalej to już utkwiłbym na dobre). W PiS zresztą jest podobnie.

Dziesięć lat temu byłbym w stanie obudzony o drugiej w nocy wymienić przynajmniej pięćdziesięciu polityków AWS i drugie tyle SLD plus jeszcze z ćwierć setki unitów. Sądzę, że to jest jednak jakiś obraz zmian, jakie zaszły w polskiej polityce. Dzisiaj partie mają mieć lidera, paru harcowników i tło. A ci, którzy się z tła zaczynają wybijać, którzy mogliby zagrozić pozycji lidera, muszą z partii prędzej czy później odejść albo przynajmniej usuwani są na głębokie zaplecze.

Ja sobie w tej chwili nie wyobrażam Platformy bez Tuska (a przecież podobno chce zostać prezydentem – co oznacza, że za rok PO będzie miała podstawowy problem), nie mówiąc już o PiS bez Kaczyńskiego. I bynajmniej nie świadczy to o zdrowiu polskiego systemu politycznego.