“Rzeczpospolita” w ramach chwytania się wszelkich możliwych środków, żeby zahamować negatywny trend sprzedaży, rozpoczęła kampanię “Nie wyższym podatkom”. (Gdyby trzy lata temu, w czasach świetnej koniunktury, media uruchomiły podobną kampanię “Nie deficytowi budżetowemu”, dzisiaj w ogóle dyskusji o podwyżkach podatków by nie było). Parę głosów w tej debacie wyglądało w miarę sensownie, w dzisiejszym dziale “Opinii” jednak głosu udzielono niejakiemu Danielowi J. Mitchellowi, ekspertowi amerykańskich prawicowych think-tanków (to określenie brzmi trochę ironicznie, w kontekście tego, co Mitchell w wywiadzie mówi). Takie teksty pojawiały się ze znaczną regularnością w polskiej prasie jakieś kilka lat temu w trakcie lobbowania za podatkiem liniowym, ostatnimi laty jakoś ich jednak nie widywałem. Dzięki Mitchellowi poczułem się o kilka lat młodszy.
Podstawowym chwytem zwolenników podatku liniowego było mieszanie dwóch rzeczy: wysokości podatku i jego struktury. Wmawiali – całkiem skutecznie – że podatek liniowy to podatek niski, mimo że w niektórych europejskich krajach, gdzie liniowego wprowadzono, jego stawka wynosiła 33%. Do dziś pamiętam, jak ówczesny minister finansów Leszek Balcerowicz okłamywał mnie w 1999 roku, że wprowadzenie reformy podatkowej wg jego pomysłu będzie oznaczało obniżenie podatków dla wszystkich, mimo że proste wyliczenie pokazywało, że np. piszący te słowa (wtedy gdzieś w górnej strefie stanów średnich pierwszego progu) jako żywo na podatku tracił. Ok, mogę stracić pro publico bono, ale czemu wmawia mi się, że wcale nie stracę?
Żeby była jasność: jestem przeciwnikiem podatku liniowego, uważam jednak, że argument jego zwolenników odwołujący się do zwykłej sprawiedliwości (każdy powinien oddawać państwu proporcjonalnie taką samą część dochodu) ma swoją moc i zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi dać się przekonać zasadą malejącej użyteczności krańcowej. Tyle że zwolennikom liniowego ten argument nie wystarcza. Oni idą dalej – argumentują, jaki to wspaniały wpływ ma podatek liniowy na rozwój gospodarki. Na czym ma polegać mechanizm tego wpływu, jakoś nie miałem do tej pory okazji się dowiedzieć. Podawane są tylko przykłady gospodarek, które wprowadziły taki podatek i odniosły sukces. Przez ostatnie lata dyżurnymi przykładami do naśladowania były w tym kontekście kraje nadbałtyckie. Dzisiaj ci wszyscy publicyści, którzy wtedy wychwalali Łotwę i Estonię i nawoływali do pójścia ich śladem, powinni – gdyby mieli odrobinę przyzwoitości – zjeść gazety ze swoimi artykułami. Przecież wystarczyło trochę intelektualnej uczciwości, żeby przyznać, że przyczyny błyskawicznego wzrostu gospodarczego niegdysiejszych bałtyckich tygrysów są o wiele bardziej zróżnicowane (relatywnie niewielkie, otwarte gospodarki, peg walutowy, duży napływ zagranicznego kapitału).
Dzisiaj w Polsce już nikt nie daje Łotwy jako przykładu do wzorowania, ale amerykański lobbysta dalej posługuje się tego typu argumentacją.
Czyli?
Obniżał podatki i odchudzał administrację rządową. Państwa, w których aparat władzy jest bardzo rozbudowany, prosperują gorzej.
Ma pan na to jakieś dowody?
Oczywiście. Wystarczy porównać Hongkong (gdzie obowiązuje podatek liniowy – red.) i Stany Zjednoczone. Hongkong rozwija się dużo szybciej.
Chyba nie ma na świecie dwóch bardziej nieporównywalnych krajów niż Hongkong i Stany Zjednoczone. Co to jednak za problem dla Mitchella?
Dalej czytamy, że:
Węgry, które mają wysokie podatki i rozbudowany aparat państwowy, radzą sobie fatalnie. A Słowacja z niskim podatkiem liniowym i rządem, który nie ingeruje za bardzo w gospodarkę, jakoś prosperuje.
To, że wysokie podatki na Węgrzech są skutkiem fatalnej sytuacji gospodarczej (dokładnie – megadeficytu), a nie jej przyczyną, Mitchella już nie interesuje.
Ogólnie – stek bzdur. Mitchellem nie ma się za bardzo co przejmować, zastanawiam się tylko, co się dzieje z publicystyką gospodarczą Rzeczpospolitej? Zawsze stała na niezłym poziomie, tymczasem właśnie teraz, w dobie wielkiego kryzysu, który skłania jednak do pewnych przewartościowań, Rzepa przemawia głównie głosem Tomasza Wróblewskiego, którego światopogląd zatrzymał się na poziomie tygodnika “Wprost” sprzed dziesięciu lat? To już Gadomski w Wyborczej, chociaż przeważnie się z nim nie zgadzam, pod względem rzetelności dyskusji znajduje się na zupełnie innej półce niż Wróblewski. A teraz ta kampania.