Rok 1989 był datą najważniejszego przełomu w historii Polski ostatniego półwiecza, ale dla mojego rocznika był datą przełomu podwójnego. Między pierwszą a drugą turą wyborów zdawaliśmy egzaminy wstępne do szkoły średniej. Podstawówkę kończyliśmy jeszcze w Polsce Jaruzelskiego i Rakowskiego, liceum zaczynaliśmy już w Polsce Mazowieckiego. Tak się składa, że dla mnie liceum – to liceum i ta klasa – było wyjątkowo ważnym okresem w życiu, odegrało ogromną rolę w ostatecznym ukształtowaniu mnie na tę osobę, jaką jestem, i w nim poznałem kilka bardzo ważnych dla mnie osób, z których większość jest bardzo ważna do dziś.
Ale jeszcze zanim poszedłem do liceum, zdarzyło się coś, co w nie mniejszym stopniu zmieniło mój świat. Kiedyś już pisałem o tym. Mam sporo czasu, wakacje się powoli kończą, postanowiłem sobie tego wieczoru więc posłuchać radia. Do tej pory byłem fanem muzyki mocno umiarkowanym. Owszem, regularnie słuchałem trójkowej Listy, czasami popołudniowej sobotniej Zapraszamy do Trójki, prowadzonej wtedy również przez Marka Niedźwieckiego; czasem jakiejś tam audycji z przebojami w Dwójce. O nagrywaniu i kolekcjonowaniu płyt nawet mi się nie śniło. Owszem, miałem swoich ulubieńców. Jednym z nich był pewien wokalista o charakterystyczym, wysokim głosie, na którego pierwszy raz zwróciłem uwagę, gdy na Liście pojawiła się jego (i Mike’a Oldfielda) urocza piosenka Shine, a potem bardzo mi się spodobały dwa jego przeboje z Vangelisem: I’ll Find My Way Home i The Friends of Mr. Cairo. I właśnie tego wieczoru, w Wieczorze Płytowym, w niedzielę 27 sierpnia 1989 roku, Tomasz Beksiński zapowiedział właśnie jego, Jona Andersona, płytę. Co prawda kompletnie wtedy nie wiedziałem, kim byli pozostali panowie tworzący zespół Anderson Bruford Wakeman Howe, mimo że Beksa wspominał coś o Yes – ale mnie się nazwa Yes kojarzyła wtedy tylko z pewnym hitem, który w 1983 roku zrobił niezłą karierę także na polskich listach przebojów. Tak czy owak entuzjazm, z jakim TB opowiadał o tej płycie spowodował, że wyjąłem z szafy kasetę (nie pamiętam już, czy to była stilonka, czy jakieś niemieckie badziewie) i włączyłem przycisk Record.
Przez następną godzinę odkrywałem dla siebie świat, którego istnienia nawet wcześniej nie podejrzewałem. A potem mogłem do niego wracać jeszcze raz i znów jeszcze raz. Po kilku miesiącach odtwarzania non-stop taśma w kasecie się urwała – ale na szczęście istniały już wtedy przegrywalnie i mogłem sobie nagrać ABWH na kasetę jeszcze raz. A przy pierwszej okazji kupiłem sobie płytę kompaktową.
Przez te dwadzieścia lat poznałem tysiące płyt i dziesiątki tysięcy utworów. Wiele z nich dzisiaj uważam za ważniejsze niż ABWH, wiele lubię bardziej, do wielu częściej wracam. Ale to ABWH pozostanie na zawsze pierwsza.