Na wieść o tym, że polską piłkę zaszczycił swoją aplikacją na stanowisko selekcjonera Avram Grant, w narodzie zapanowało niezwykłe podniecenie. Co jak dla mnie świadczy, że paranoja na punkcie zagranicznych trenerów trwa dalej.
Avram Grant jest przedstawicielem izraelskiej myśli szkoleniowej. Nawet w koszykówce, jak się okazało, izraelska myśl szkoleniowa nie była w stanie ponieść polskiej reprezentacji do poważniejszych sukcesów. W piłce nożnej natomiast Izrael ostatnio grał w wielkiej imprezie w roku, o ile dobrze pamiętam, 1970. W rankingu klubowym UEFA zajmuje zaszczytne miejsce na początku trzeciej dziesiątki. Grant był selekcjonerem Izraela i choć notował całkiem przyzwoite wyniki, trudno by je nazwać spektakularnymi, a na ich podstawie szkoleniowca uważać za potencjalnego kandydata na zbawcę polskiej reprezentacji. Skąd więc ten cały szum wokół jego kandydatury?
Oczywiście stąd, że Grant trenował Chelsea. Mniejsza z tym, czy pracę w Londynie dostał dlatego, że jest kumplem Abramowicza; mniejsza też, czy za jego kadencji faktycznymi trenerami The Blues byli Lampard z Terrym. Nasuwają się jednak dwa pytania:
1. W jaki sposób praca w wielkim i bajecznie bogatym klubie, praca z już gotową, zbudowaną drużyną składającą się w całości z supergwiazd, ma się przekładać na pracę z polską reprezentacją? Jakie doświadczenia z Chelsea będą w pracy z polską reprezentacją przydatne?
2. Czy z faktu, że ktoś trenował Chelsea, wynika od razu, że jest Mourinho, Scolarim albo innym Hiddinkiem?
Nie mam zamiaru dyskwalifikować Granta, być może właśnie on jest tym trenerem, który jest potrzebny biało-czerwonym, ale – tak naprawdę punktem odniesienia dla oceny jego kandydatury powinny być wyniki z reprezentacją Izraela, a nie praca w Chelsea. Ale obawiam się, że naród tak się podniecił, że jakiś Trener z Głośnym Nazwiskiem jednak chce nas trenować mimo hiobowych przepowiedni Miszy, że na takie szczególiki nie zwróci uwagi.