Najsłynniejsi mieszkańcy mojej dzielnicy umierają spadając z wysoka.
Najsłynniejszym boguciczaninem ostatniego dwudziestolecia był niejaki Magik, czyli Piotr Łuszcz, legenda polskiego hip-hopu, lider Kalibru 44 i Paktofoniki. Zginął wyskakując z okna swojego mieszkania na dziewiątym piętrze. Choć ze względu na patriotyzm lokalny wypadałoby inaczej, nigdy nie byłem jego fanem jego twórczości.
Byłem natomiast fanem najsłynniejszego boguciczanina poprzedniego dwudziestolecia. Nie tylko ja zresztą – był on jednym z największych idoli całej Polski tamtej dekady. W szarych, dekadenckich latach osiemdziesiątych, gdy nic nie wskazywało, że Polska ma przed sobą jakąkolwiek fajną przyszłość, gdy sukcesów było niewiele we wszystkich dziedzinach życia, a w szczególności w sporcie (ci, którzy marudzą na współczesne nam czasy chyba nie pamiętają okresu, gdy na igrzyskach olimpijskich nie było żadnej polskiej drużyny, w lekkoatletyce zdobywaliśmy jedno szóste miejsce, a jedynymi sportowcami, na których sukcesy mogliśmy liczyć, byli zapaśnicy i kajakarze), sukcesy polskich himalaistów mogły liczyć na ogromny rozgłos w prasie i odpowiednią reakcję opinii publicznej. A z wszystkich polskich himalaistów największe sukcesy miał właśnie on.
Jerzy Kukuczka, bo to o nim oczywiście mowa, nie był zapewne najlepszym polskim wspinaczem pod względem czysto technicznym. Miał natomiast ogromną wytrzymałość i wyjątkową wręcz odporność na zabójcze działanie himalajskich wysokości, ale przede wszystkim – niezwykłą determinację i motywację. To ta determinacja doprowadziła go do Korony Himalajów.
Później dopiero, już długo po jego tragicznej śmierci, przyszła refleksja nad skutkami ubocznymi tej determinacji. Czytając wspomnienia Andrzeja Machnika z Kanczendżongi zastanawiałem się, jak się czuli szeregowi członkowie wypraw, w których Kukuczka brał udział – i wiadomo było, że to on musiał być pierwszym kandydatem do ataku szczytowego. W 1986 roku, kiedy Korona była już naprawdę blisko, dwaj kolejni partnerzy Kukuczki – Andrzej Czok i Tadeusz Piotrowski – zginęli na Kanczendżondze i K2. Czok na skutek obrzęku, który był bezpośrednio związany ze stylem obranym przez wyprawę – nie dość, że zdobywano jeden z najwyższych ośmiotysięczników, nie dość, że zimą, to jeszcze bez tlenu. W sumie znaczna część polskiego himalaizmu z lat 80. to było bicie rekordów w dyscyplinach, których prawie nikt poza Polakami nie uznawał. Byłem dumny, że przez ileś tam lat wszystkie zimowe wejścia na ośmiotysięczniki były dziełem Polaków, aż niedawno sobie uświadomiłem, że inne himalajskie nacje po prostu zimowego himalaizmu (z nielicznymi wyjątkami) nie uprawiały. To Polacy zdobywaniem Everestów zimą rekompensowali sobie swoją nieobecność w zdobywaniu ich latem.
Tak czy owak, Kukuczka był zapewne największym polskim sportowym idolem tamtych czasów. Dla mnie jeszcze tym bardziej wyjątkowym, że bliskim. Pochodził z mojego miasta, jego synowie chodzili do tej samej szkoły podstawowej co ja (nie na Bogucicach, ale na Ligocie). Gdy zacząłem chodzić do liceum, ktoś coś wspomniał o możliwości zorganizowania z nim spotkania.
Tego samego dnia, dokładnie 20 lat temu, dotarła wieść o jego śmierci na Lhotse.
Po śmierci nadano jego imię jednemu z bogucickich osiedli. Dzisiaj jestem tego osiedla mieszkańcem.