Jak w Kalifornii walczą z globalnym ociepleniem

Zabawnego newsa znalazłem dzisiaj na Gazecie – Kalifornia wprowadza limity zużycia energii przez telewizory.

Generalna zasada będzie taka – im większy ekran telewizora, tym więcej energii będzie mógł zużywać. Dodajmy, że dwa lata później wprowadzone zostaną jeszcze bardziej restrykcyjne ograniczenia. Nowe przepisy będą dotyczyły wyłącznie nowych telewizorów, sprzedawanych na terenie stanu Kalifornia. Co ważne, nie obejmą one wszystkich odbiorników, a jedynie te, których ekrany mają mniej niż 1,4 tys. cali kwadratowych (czyli poniżej 58″ przekątnej).

Sweet. Limity energii są tylko dla plebsu, którego nie stać na wypasione telewizory. Elita może sobie emitować tyle CO2, ile jej się żywnie podoba. (Przynajmniej na razie, bo Komisja ds. Energii coś tam wspomina o jakiejś further examination). To jest dla mnie w jakiejś mierze symbol tej całej walki z globalnym ociepleniem – walki, która polega nie na promowaniu zmiany stylu życia i ograniczeniu konsumpcji (w tym przypadku – na ustaleniu sztywnego limitu mocy niezależnego od wielkości telewizora), ale na promowaniu wypasionych, drogich i podobno energooszczędnych urządzeń. Najzabawniejsze jest jednak przekonywanie, że to w sumie wszystko dla dobra tego plebsu, bo co prawda zapłaci więcej za telewizor, ale to mu się zwróci w koszcie energii. Do licha, czy ktoś zakłada, że plebs na tyle nie umie liczyć, że sam nie potrafi sobie porachować, co mu się bardziej opłaci?

Telewizory, żarówki, jeszcze parę kwiatków tego typu – a potem jest wielkie zdziwienie, że jacyś prawicowi populiści uważają walkę z globalnym ociepleniem za megahucpę. Może lepiej nie dawać im argumentów?

Advertisement

0011111

Samóchód o takiej rejestracji (czarne Audi) widziałem dzisiaj (nie napiszę gdzie, bo może np. wpis czyta żona kierowcy, która jest przekonana, że przebywa on obecnie na delegacji w Karpaczu).

Kim moze być właściciel tego samochodu?

Nie będziemy Największymi Mistrzami – i co z tego?

Przed Pucharem Wielkich Mistrzów wszyscy powtarzali, że to nieistotny turniej, jakiś kolejny kaprys szefa FIVB, że polscy siatkarze jadą na niego zupełnie z biegu, bez aklimatyzacji. Do tego ze składu mistrzów Europy (i tak jak wiadomo bez trzech najlepszych skrzydłowych) wypadło dwóch najważniejszych zawodników.

A jednak porażki z Japonią, Kubą i Brazylią wywołały mały atak histerii i już gdzieniegdzie czytam o “kompromitacji” mistrzów z Izmiru, że tytuł mistrzów Europy dostał się w ręce chłopców Castellaniego wyłącznie przypadkiem… Szkoda gadać. Nasuwa się parę uwag o mentalności “wspaniałych” polskich kibiców siatkówki, którzy nie potrafią zrozumieć, że nie da się utrzymywać najwyższej formy przez cały czas, zwłaszcza przy tak przeładowanym kalendarzu jak w siatkówce; że niektóre turnieje trzeba traktować jako formę przygotowania i przetestowania ustawień, a inne – po prostu rozegrać, nie nastawiając się na wynik.

Zaczynam rozumieć Raula Lozano, że orał przez całą Ligę Światową składem wicemistrzów świata i śrubował serię meczów bez porażki. Wszak po każdej porażce usłyszałby, że “zdobył wicemistrzostwo tylko przypadkiem”. Trzymam kciuki za Castellaniego, żeby konsekwentnie nie przejmował się takim podejściem i robił swoje.

A ważny będzie wynik na MŚ. I wierzę, że tam Polska będzie z Kubą, Japonią, a może i Brazylią wygrywać.

 

 

W obronie Henry’ego

23 lata temu (kurcze, jak ten czas pędzi, przecież pamiętam to jakby to było wczoraj) Diego Maradona strzelił Anglikom piłkę ręką, dzięki czemu Argentyna awansowała do półfinału Mistrzostw Świata. Od tego czasu Anglicy i anglofile go nienawidzą, a inni zadają pytanie: Czemu się nie przyznał? Przyznaniem się uwieńczyłby swoją wielkość, pokazałby, że jest nie tylko genialnym piłkarzem, ale także kimś o wyjątkowej postawie moralnej. Tyle że cały splendor przypadłby Maradonie, a jego koledzy być może straciliby jedyną w życiu szansę na zostanie mistrzem świata. Jako przywódca drużyny, jako ktoś, kto pracuje nie tylko na swój indywidualny sukces, pozycję i sławę, ale na sukces całej drużyny, Maradona nie mógł tego zrobić. Niezależnie od tego, co inni o nim myślą.

Thierry Henry zawsze mi się wydawał piłkarzem bardzo utalentowanym, prawie wybitnym, ale w tym przypadku prawie robiło wielką różnicę. Piłkarzem, który błyszczał w ligowej młócce; radził sobie także na poziomie reprezentacyjnym, ale tylko mając obok siebie niejakiego Zinedine’a Zidane’a, który w decydujących momentach brał odpowiedzialność na siebie. Gdy Zidane’a brakowało i trzeba było samemu przejąć rolę lidera zespołu, gdy przychodziły decydujące mecze w europejskich pucharach – Henry znikał. Potrafił tylko w idiotyczny sposób demonstrować swoją frustrację, jak na MŚ w Korei i Japonii. Moim zdaniem to osobowość Henry’ego w dużej mierze odpowiadała za klęski Arsenalu w Europie, za niepowodzenia reprezentacji Francji.

Wczoraj Henry wreszcie przejął tę odpowiedzialność. Przestał myśleć o tym, żeby być miłym, lubianym facetem, pomyślał o wyniku drużyny, za którą jest odpowiedzialny jako jej największa gwiazda i najbardziej doświadczony zawodnik. Złamał przepisy, zagrał nie fair. I być może po raz pierwszy naraził swoją osobistą reputację dla dobra drużyny. I cenię go teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Henry dostał (nie tyle dostał – zapracował na nią) ostatnią szansę, żeby jako lider reprezentacji doprowadzić ją do sukcesu na wielkiej imprezie. Bez tego nigdy nie będzie godzien postawienia w gronie naprawdę wybitnych piłkarzy. Być może wczorajszy mecz był przełomem, być może wreszcie będzie w stanie tego dokonać. A wtedy – nikt nie będzie pamiętał okoliczności zwycięskiego remisu z Irlandią.

PS. Ale Domenech powinien polecieć. Chociaż we Francji też pewnie boją się, że trzeba mu będzie wypłacić odszkodowanie.

Druga a trzecia

Przerobiłem właśnie lekturę “Wyborczych” z całego tygodnia, a tam dyskusja na temat porównania dwudziestolecia międzywojennego z dwudziestoleciem suwerennej Polski po 1989. Akurat jestem świeżo po lekturze książki Jerzego Tomaszewskiego i Zbigniewa Landau, w której jasno dowodzą, że Polska w latach międzywojennych poczyniła w liczbach bezwzględnych co najwyżej minimalny postęp, a porównując go do postępów uczynionych przez porównywalne kraje (więc wcale nie Niemcy, Wielką Brytanię czy Stany Zjednoczone, ale np. inne kraje środkowej Europy) wyjdzie, że tak naprawdę przeżywała – nie bójmy się słów – zastój. Tak, zastój, mimo Gdyni, COP-u i paru innych bardzo potrzebnych, ale przecież nie zmieniających obrazu całego państwa inwestycji. Dlatego gdy dzisiaj czytam gdzieniegdzie o miałkości osiągnięć Trzeciej RP w porównaniu z Drugą, zastanawiam się, jakie kryteria przyjmują ich autorzy. Wzrost PKB? Dobrobyt ludności? Wzrost wykształcenia? Naprawdę, trudno mi sobie wyobrazić kryterium, w którym Druga RP byłaby górą.

O ile więc z satysfakcją przyjąłem tekst Adama Leszczyńskiego, o tyle mocno się wzburzyłem czytając wywiad z Tomaszem Nałęczem z najnowszej Świątecznej (nie ma jeszcze w wersji on-line). Teza autora brzmi – elity II RP były zdecydowanie bardziej ideowe i w ogóle na wyższym poziomie niż elity III RP (choć tu na szczęście były nieliczne wyjątki, jak Mazowiecki czy Geremek). Wpada tu przy okazji w sprzeczność, bo z jednej strony opisuje pozytywnie polityków przedmajowych, z drugiej – stawia na piedestał Piłsudskiego. Albo więc zarzuty Piłsudskiego wobec demokracji miały jakieś podstawy, albo nie – a wtedy kwalifikowanie go jako “wielkiego polityka” musi budzić poważne zastrzeżenia. Naprawdę jednak nóź się w kieszeni otwiera, gdy profesor porównuje Piłsudskiego i Kaczyńskiego pisząc, że marszałek nigdy nie zadawał się z takimi typami jak Giertych i Lepper – nie wspominając o takiej “drobnej” różnicy, że Kaczyński uszanował rządy demokratyczne i był zmuszony tworzyć koalicję z takimi politykami, jacy byli w parlamencie i posiadali mandat wyborców – a Piłsudski demokrację podeptał i nie musiał szukać żadnych partnerów (otwiera się pytanie, czy zwycięzca znad Wieprza był w stanie kogokolwiek traktować jako partnera).

Do licha – ja wiem, że idelizacja przeszłości jest zjawiskiem powszechnym niezależnie od epoki historycznej i szerokości geograficznej, sam mam mnóstwo zastrzeżeń do naszych obecnych polityków, ale mimo wszystko – żyjemy od 20 lat w państwie demokratycznym, jak dotąd żaden prezydent RP nie został zamordowany, żaden lider, nawet z najbardziej przerośniętym ego, nie pokusił się o próbę zdobycia czy utrzymania władzy w sposób sprzeczny z prawem, mimo narzekań Nałęcza na “brak idei” jesteśmy w stanie bronić swoich interesów międzynarodowych chyba bardziej skutecznie niż w dwudziestoleciu – o co więc chodzi?

 

Egoizm samobójcy

Samobójstwo samo w sobie jest najczęściej czynem egoistycznym – ktoś nie daje sobie rady z różnymi problemami, chce od nich uciec, ale w efekcie pozostawia swoich bliskich z tymi samymi problemami – i do tego jeszcze z poczuciem winy. Ale samobójstwo można popełnić na różne sposoby. Mniej i bardziej egoistyczne, mniej i bardziej uciążliwe dla innych.

Kościół katolicki uważa, że samobójstwo jest grzechem ciężkim. Nie zgadzam się z taką kwalifikacją – człowiek ma prawo decydować o własnym życiu, o ile bierze pod uwagę odpowiedzialność za innych, jaką przyjął na siebie. Ale ktoś, kto nie ma na tyle odwagi, żeby sam siebie pozbawić życia i musi uciec się do pomocy w postaci pędzącego pociągu, ktoś, kto decyduje się umrzeć w sposób, który nie tylko powoduje komplikacje dla kilkuset innych osób, ale czyni Bogu ducha winnego maszynistę mimowolnym sprawcą śmierci, skazując go na nocne koszmary, ryzyko depresji i traumy uniemożliwiającej wykonywanie swojej pracy – wg mojej etyki popełnia grzech bardzo ciężki.

Jedna konurbacja, dwa światy

Konurbacja ma jakieś 50 km od swojego wschodniego krańca do zachodniego, więc niby warunki pogodowe na jej całym obszarze powinny być w miarę podobne. Tymczasem dzisiaj – w Katowicach drogi suche, czarne, żadnego śniegu, szronu ani nic w tym stylu. W Bytomiu nagle pojawił się szron, na starej autostradzie było już biało. W Gliwicach kompletny kataklizm komunikacyjny. Swoją drogą, jak to się dzieje, że trochę szronu i śniegu powoduje korki na dwie godziny stania? (Chociaż, w sumie może i dobrze. Jak jeszcze trochę gliwiczanie postoją w korkach, to może w niedzielę jednak pójdą głosować i odwołają pana prezydenta).

Z innej beczki: UK, czy dokładnie Jobson, Wetton & friends fenomenalni. Pisałem, że już nigdy nie zobaczę King Crimson z klasycznego okresu na żywo… i co prawda nie był to oficjalnie King Crimson, ale mniej więcej połowę repertuaru stanowiły nagrania Króla, w tym takie, które zdaje się nigdy do tej pory nie grano na koncertach. Frajer kto nie był, a jeśli ktoś nie chce być frajerem, niech jedzie do Warszawy (już dzisiaj nie zdąży) lub Bydgoszczy.