Szkoda tego radia

Kolejna zmiana dyrekcji w Programie Trzecim Polskiego Radia odbyła się w równie żałosnym stylu jak poprzednia, w podobnym braku poszanowania dla jakichkolwiek kryteriów merytorycznych zarówno oceny dotychczasowego dyrektora, jak i wyboru nowego. Swego czasu z obawą przyjmowałem przyjście Magdaleny Jethon, trzeba jej jednak przyznać, że niczego istotnego w Trójce przez swoją kadencję nie zepsuła*, a program pod jej wodzą kontynuował dodatni trend zapoczątkowany przez Krzysztofa Skowrońskiego. Dzisiaj jednak już Jethon w Trójce nie ma, a jej następcą został – podobno na skutek jakichś rozgrywek między PiS a SLD – nie Skowroński, a Jacek Sobala.

Wbrew pozorom jestem zawodowym optymistą i w każdej zmianie doszukuję się jakichś pozytywnych elementów. Ale jak tu wierzyć, że dyrektor, który osobiście wywalił nocne audycje autorskie z Radia Bis, teraz odniesie się inaczej do tych samych audycji, które Skowroński przygarnął do Trójki i w której stały się zupełnie nową jakością? Że słuchalność bije rekordy? A kogo jakaś słuchalność obchodzi?

Szkoda tego radia.

Hipokryzji Gazety Wyborczej, która broni Jethon powołując się na świetną jakość programu i wyniki słuchalności, a gdy pół roku temu szczuła opinię publiczną na Skowrońskiego, nawet się o kryteriach merytorycznych nie zająknęła, aż mi się już nie chce komentować.

 

*Być może nie zdążyła. Słyszało się sporo o planach powrotu do Trójki Marka Niedźwieckiego. Z całym szacunkiem dla pana Marka i jego wielkich zasług dla PR3 w przeszłości, dzisiaj by tylko zabierał miejsce w programie młodszym i mającym więcej ciekawego do zagrania kolegom.

Advertisement

10 lat minęło

Piotr Kosiński zrobił w Nocy Muzycznych Pejzaży niespodziankę i przypomina audycję bodaj z 1998 roku prowadzoną wspólnie z Tomaszem Beksińskim – z okazji już dziesiątej rocznicy śmierci Tomka. I w tej audycji TB narzeka na to, jak trudno w internecie wyszukać jakiekolwiek treści, jak wiele śmieciowych adresów wyskakuje przy wyszukiwaniu. Dopiero przy takich okazjach uświadamiamy sobie, że Google nie był “od zawsze”, chociaż przecież sam pamiętam wyszukiwania Altavistą czy jakimś innym Yahoo.

Poświęciłem kiedyś Tomkowi spory wpis, i wspominałem w nim między innymi, jak się dowiedziałem o jego śmierci – 26 grudnia, w nocnej audycji Piotra Kaczkowskiego (dlatego też zawsze w moim przypadku wspomnienia wracają w drugie święto, a nie w Wigilię). Tak się zastanawiam, czy dzisiaj już rano 25 wiadomość o śmierci znanego prezentera i tłumacza nie byłaby na stronie głównej wszystkich portali i czerwonym pasku TVN24, a reporterzy wszystkich mediów nie prowadziliby relacji na żywo (być może tylko świąteczna pora by ich powstrzymała). Niby tylko 10 lat, a jakie zmiany obyczajowości.

Jakie zdanie o dzisiejszych mediach i w ogóle dzisiejszym świecie miałby TB, aż boję się myśleć.

Obsesja bezpieczeństwa

Żyjemy w czasach coraz bardziej obsesyjnej obawy o bezpieczeństwo, a już szczególnego rozmiaru ta obsesja nabiera, gdy chodzi o bezpieczeństwo dzieci. Ostatnio ze zdziwieniem dowiedziałem się, że w dzisiejszych czasach pozwolenie dziecku z ostatnich klas podstawówki, czy nawet gimnazjaliście na samodzielny powrót do domu jest przejawem jakiegoś szalonego ryzyka – co więcej, że szkoła na taki powrót nie pozwoli. Pamiętam, gdy mając dziewięć lat samodzielnie jeździłem autobusem z Piotrowic do centrum Katowic na gimnastykę korekcyjną. Dzisiaj moimi rodzicami pewnie zainteresowałby się Sąd Rodzinny – tak jak ma się podobno  zainteresować kobietą, która wyszła do sklepu i zostawiło czteroletnie dziecko. Nie ma co prawda żadnych przesłanek, żeby dziecko miało zrobić coś nierozsądnego, ale mogło wypaść przez okno.

Nie wierzę w to, że świat się aż tak bardzo zmienił, że pedofil czy złodziej czyha za każdym rogiem, że nie da się nauczyć w miarę inteligentnego dziesięciolatka zasad bezpiecznego przekraczania ulicy (choćby bardziej ruchliwej niż te ćwierć wieku temu). I uważam, że rodzice chcąc zabezpieczyć swoje dzieci przed wszelkim możliwym ryzykiem tak naprawdę robią im krzywdę. Ale wiem – zostanie wytoczony argument: “Jak sam będziesz miał dzieci, to zobaczysz”. Nie ma co ukrywać – argument zamykający dyskusję.

List otwarty do Fundacji Batorego

Fundacja im. Stefana Batorego

Program “Równe Szanse”


Szanowni Państwo,

Po raz kolejny postanowiłem w tym roku swój Jeden Procent przeznaczyć – za
pośrednictwem programu “Równe Szanse” Waszej fundacji na pomoc zdolnym
dzieciom ze wsi i małych miast – i po raz kolejny Państwo przekazane m.in.
przeze mnie pieniądze wyrzucają w błoto, wysyłając kartki świąteczne
przekonujące mnie do wsparcia Waszej fundacji.

W związku z tym informuję, że w 2009 roku po raz ostatni przekazałem swój Jeden Procent na program “Równe Szanse”. W roku 2010 postaram się, aby mój Jeden Procent trafił do instytucji, która być może nie ma tyle pieniędzy co Fundacja Batorego i nie marnuje ich na działalność marketingową, tylko
przeznacza je rzeczywiście na pomoc dzieciom chcącym się uczyć.

Z poważaniem

airborell

Zapasy w śniegu, czyli jeszcze Małysz vs Kowalczyk

Cały ostatni tydzień sportowa Polska żyła wzajemnymi połajankami dwojga najwybitniejszych naszych sportowców w całej historii sportów zimowych. Spór jest oczywiście rozdmuchany przez dziennikarzy, ale mimo wszystko nie mogę wyjść ze zdumienia, po co Adam Małysz mianował się ni stąd ni zowąd rzecznikiem prasowym Polskiego Związku Narciarskiego i wdał się w polemikę z trenerem Wierietielnym. Pojawił się wątek osobistej znajomości Mistrza z Wisły z właścicielami firmy produkującej kurtki, ale ja bym poszedł raczej innym tropem.

Małysz jest bezdyskusyjnie najwybitniejszym sportowcem zimowym w historii Polski. Nie ma jednak złota olimpijskiego i – z całym szacunkiem dla jego szans w Vancouver – raczej go nie zdobędzie. Z drugiej strony, Kowalczyk rysuje się w tej chwili faworytką nr 1 do medali w Kanadzie. Jeśli – to jest oczywiście duże jeśli – Mistrzyni z Kasiny uda się wywalczyć chociaż jedno złoto olimpijskie (nie mówiąc już o większej liczbie), to ją będzie można śmiało tytułować najwybitniejszą. I kto wie, czy takie ambicjonalne podteksty nie znajdują się gdzieś w tle tej całej pyskówki.

Swoją drogą, Małysz zawsze był wobec Tajnera wyjątkowo lojalny – nawet wtedy, gdy przestawała im się układać współpraca szkoleniowa. Co więcej, nie protestował, gdy z Tajnera robiono odkrywcę jego talentu na poziomie reprezentacyjnym – co jest z kolei skrajnie nielojalne wobec szkoleniowca, który naprawdę Małysza wprowadził do reprezentacji, Pavla Mikeški.

Zmarnowana szansa, czyli casus Piesiewicza

Wydarzenia biegną szybko, często zanim znajdę czas na skomentowanie jakiejś ważnej sprawy tu na blogu, temat zostaje doszczętnie przeżuty, prawie wszyscy na dany temat zdążyli się wypowiedzieć, a niektóre z tych wypowiedzi dokładnie odzwierciedlają to, co sam chciałbym na dany temat napisać. Dlatego dałem sobie spokój z komentowaniem sprawy Polańskiego. Teraz jednak mamy kolejną, bliźniaczą aferkę, dotyczącą co prawda tym razem nie słynnego reżysera, ale nie mniej słynnego scenarzysty, i mam wrażenie, że dotychczasowe komentarze umykają istoty sprawy.

Między przypadkiem Polańskiego a Piesiewicza są dwie zasadnicze różnice. Po pierwsze, o ile zażywanie narkotyków i seks z prostytutkami są w moim kodeksie moralnym doskonale obojętne, to gwałcenie nieletnich już niekoniecznie. Dlatego też żałuję, że Piesiewicz po prostu nie odpowiedział szantażystom – “walcie się, ujawniajcie co chcecie, nic wam nie zapłacę”. Ale – i to jest ta druga różnica – Piesiewicz jest osobą zaufania publicznego, senatorem RP. I zdawał sobie sprawę, że w świetle istniejącego prawa – a za to prawo, jako członek władzy ustawodawczej, sam odpowiada – jest przestępcą, a ujawnienie tej sprawy oznacza dla niego kompromitację i koniec kariery politycznej. I dlatego nie potrafił tak się zachować, co więcej – dalej opowiadając o “zażywaniu lekarstw”  jeszcze bardziej zmniejsza swoją wiarygodność. Nie zgadzam się z komentarzami radykałów, że polityk nie ma prawa mieć prywatności, że mamy prawo wiedzieć o nim wszystko. Ma prawo mieć prywatność, ma prawo nawet w tej prywatności brać kokainę – pod warunkiem, że nie uchwala prawa wsadzającego za posiadanie narkotyków do więzienia. Wtedy jest hipokrytą. A jeśli jeszcze daje się szantażować – jest to całkowita jego kompromitacja i dożywotnia dyskwalifikacja z polityki.

Swoją drogą, jeśli przy sprawie Polańskiego mówiono o Himalajach hipokryzji, tu śmiało można mówić o tejże hipokryzji Karakorum. Nie znalazłem jeszcze ani jednego komentarza w mediach, który by otwarcie głosił, że zakaz posiadania i używania narkotyków jest głupi, że nie tylko uderza w podstawowe zasady wolnego społeczeństwa, ale jest nieskuteczny z punktu widzenia kryteriów walki z narkomanią. Jest tajemnicą poliszynela, że w elicie artystycznej, finansowej czy dziennikarskiej (a kto wie, czy nie politycznej) narkotyki nie są żadną rzadkością. My wiemy, my używamy, my uchwalamy surowe prawa antynarkotykowe, my jesteśmy pewni, że kary w tych prawach przewidziane są dla plebsu, nie dla nas. Bardzo niewiele w Polsce zmieniło się jeśli idzie o stosunek do prawa przez ostatnie 300 lat.

Wpis niszowy, czyli powrót do Anglagård

Od wczoraj non-stop słucham zespołu Anglagård. Na początku lat 90., kiedy to zostawałem fanem rocka progresywnego, wydawało się, że ten gatunek przeżywa swoją drugą młodość. Pojawiło się sporo młodych zespołów nawiązujących do najwybitniejszych osiągnięć gatunku z pierwszej połowy lat 70., ale nawiązujących twórczo, tak że ich muzyka brzmiała świeżo i – mimo oczywistych inspiracji – oryginalnie. Anglagård był chyba najciekawszy z tego całego grona – łącząc muzykę w stylu King Crimson (72-74) ze szwedzkim folklorem, nagrał dwie płyty, które błyskawicznie zyskały kultowy status (w utwierdzeniu tego statusu bardzo pomagała niedostępność tych płyt – przez wiele lat nie dało się ich kupić w żaden sposób, dopiero w tym roku ukazują się wznowienia).

Złudzenia drugiej młodości szybko prysły. Wspomniane młode zespoły albo w ogóle się rozwiązały po jednej-dwóch (maksymalnie trzech) płytach, albo uprościły swój styl, albo w ogóle przestały mieć cokolwiek wspólnego z rockiem progresywnym. Począwszy od połowy lat 90., moe pojedyncze nowe płyty art-rockowe wywołały we mnie jakieś większe emocje. Niestety, bo mimo flirtów czy to z indie-rockiem, czy z post-rockiem, czy z freak-folkiem, czy z ambientem lub jazzem co raz sobie uświadamiam, że najbardziej kocham właśnie tamtą muzykę. (Ostatnio na przykład na koncercie Yes, na który w ogóle nie za bardzo chciałem iść, a który zakończył się powrotem do yesomanii w ciężkiej postaci). I co gorsza, w tamtych nurtach też najbardziej jestem skłonny pokochać to, co mi rocka progresywnego przypomina (dlatego np. zostałem fanem Sigur Rós albo Joanny Newsom).

O Anglagård przeczytałem w takim fanzinie “Off”, najlepszym piśmie poświęconym rockowi progresywnemu w historii polskiej papierowej prasy. Ukazywał się on właśnie w połowie lat 90., a jego redaktorem był znany obecnie dziennikarz muzyczny piszący w Opiniotwórczym Tygodniku – ale już o zupełnie innej muzyce. Innego dziennikarza tegoż tygodnika mam zaszczyt znać osobiście (czasami tu nawet zagląda), poznaliśmy się na koncercie Ostatniego Ważnego Zespołu Rocka Progresywnego, później w różnych miejscach w sieci prowadziliśmy zażarte, acz inspirujące dyskusje. I zastanawiam się, jak to się stało, że oni (ale nie tylko oni przecież) odpłynęli w różne muzyczne światy, podczas gdy ja – szukałem, dochodziłem do granicy, ale ciągle jednak wracałem?

W przyszłym roku minie 18 lat od premiery pierwszej płyty Anglagård, Hybris. Dokładnie tyle samo czasu, ile wtedy minęło od premiery ostatniego wielkiego albumu King Crimson, Red. Dla dzisiejszego słuchacza tamta Nowa Progresja jest taką samą zamierzchłą przeszłością jak dla mnie wtedy ta Stara. I raczej do niej nie będzie miał powodu wracać.

A może szkoda. Bo Hybris i Epilog po tych kilkunastu latach nadal zachwycają.

PS. Odkąd mam odtwarzacz CD w jeździdle, przestałem narzekać, że mam do pracy aż 35 minut. Wręcz przeciwnie – wczoraj, gdy słuchałem odkurzonej po nie wiem jak długim czasie Lady Lake Gnidrologa, żałowałem, że nie mogłem wysłuchać płyty do końca :).

 

 

Impertynenci

Nie ma większych impertynentów nad architektów.

W Gazecie czytamy:

“Pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś” – zwykli mawiać handlarze mieszkań. Ta znana od wieków zasada, przekształcona w marketingowy slogan deweloperów, nie jest wyłącznie frazesem. Odwołuje się do psychologii wpływu przestrzeni na ludzkie zachowania. Zupełnie kim innym jest osoba, która wychowała się w domu z ogrodem na przedmieściach, a innym człowiek, który swą młodość spędził w bloku z betonu, gdzie każdej z rodzin przysługiwała jedna mieszkalna “szuflada”.

Szkoda, że autor (a może to kryptocytat z któregoś z jego interlokutorów) nie miał odwagi, żeby postawić kropkę nad i i napisać, jakimi to ludźmi są ci wychowani w blokach z betonu. Chętnie bym się dowiedział prawdy o sobie. W sumie się domyślam :).

Szkoda też, że marudząc na zarówno te okropne czasy PRL-owskie, jak i nie mniej okropne obecne, nie napisał, jak jego zdaniem powinno się rozwiązywać problem braku mieszkań. Czy w ogóle budownictwo wielorodzinne wchodzi w grę, czy każdy ma sobie zbudować dom z ogrodem na przedmieściach (w przypadku takiej Warszawy czy Krakowa w grę wchodzą bardzo dalekie przedmieścia. Potem pewnie autor będzie płakał, jak pan Warzecha, że mu wstrętni lewacy nie pozwalają dojechać do miasta).

Inna sprawa, że sobotnie popołudnie akurat spędziłem w Warszawie, na jednym z wielu nowych osiedli mieszkaniowych (na moim planie stolicy, z roku 2003, w tym miejscu były bagna – dzisiaj jest osiedle na kilkanaście tysięcy mieszkańców). Całe osiedle wisi na jednej drodze dojazdowej, po jednym pasie w każdym kierunku. Na całe osiedle przewidziano jedną szkołę. Oczywiście wejście do klatek zagrodzone szlabanem, brama zamknięta, o liście lokatorów – zapomnij. Żeby się dostać do środka, trzeba znać tajne hasło. Jeżeli chcę kogoś odwiedzić, a akurat hasła nie znam i zapomniałem telefonu komórkowego, mogę sobie postać pod bramą i liczyć, że ktoś kiedyś mnie wpuści.

To ja już może wolę te moje PRL-owskie bloki, w których się urodziłem, wychowałem, w których mieszkam nadal i z których nie mam zamiaru się wyprowadzać. Chyba, że procesy społeczne zmuszą mnie do tego.