Od wczoraj non-stop słucham zespołu Anglagård. Na początku lat 90., kiedy to zostawałem fanem rocka progresywnego, wydawało się, że ten gatunek przeżywa swoją drugą młodość. Pojawiło się sporo młodych zespołów nawiązujących do najwybitniejszych osiągnięć gatunku z pierwszej połowy lat 70., ale nawiązujących twórczo, tak że ich muzyka brzmiała świeżo i – mimo oczywistych inspiracji – oryginalnie. Anglagård był chyba najciekawszy z tego całego grona – łącząc muzykę w stylu King Crimson (72-74) ze szwedzkim folklorem, nagrał dwie płyty, które błyskawicznie zyskały kultowy status (w utwierdzeniu tego statusu bardzo pomagała niedostępność tych płyt – przez wiele lat nie dało się ich kupić w żaden sposób, dopiero w tym roku ukazują się wznowienia).
Złudzenia drugiej młodości szybko prysły. Wspomniane młode zespoły albo w ogóle się rozwiązały po jednej-dwóch (maksymalnie trzech) płytach, albo uprościły swój styl, albo w ogóle przestały mieć cokolwiek wspólnego z rockiem progresywnym. Począwszy od połowy lat 90., moe pojedyncze nowe płyty art-rockowe wywołały we mnie jakieś większe emocje. Niestety, bo mimo flirtów czy to z indie-rockiem, czy z post-rockiem, czy z freak-folkiem, czy z ambientem lub jazzem co raz sobie uświadamiam, że najbardziej kocham właśnie tamtą muzykę. (Ostatnio na przykład na koncercie Yes, na który w ogóle nie za bardzo chciałem iść, a który zakończył się powrotem do yesomanii w ciężkiej postaci). I co gorsza, w tamtych nurtach też najbardziej jestem skłonny pokochać to, co mi rocka progresywnego przypomina (dlatego np. zostałem fanem Sigur Rós albo Joanny Newsom).
O Anglagård przeczytałem w takim fanzinie “Off”, najlepszym piśmie poświęconym rockowi progresywnemu w historii polskiej papierowej prasy. Ukazywał się on właśnie w połowie lat 90., a jego redaktorem był znany obecnie dziennikarz muzyczny piszący w Opiniotwórczym Tygodniku – ale już o zupełnie innej muzyce. Innego dziennikarza tegoż tygodnika mam zaszczyt znać osobiście (czasami tu nawet zagląda), poznaliśmy się na koncercie Ostatniego Ważnego Zespołu Rocka Progresywnego, później w różnych miejscach w sieci prowadziliśmy zażarte, acz inspirujące dyskusje. I zastanawiam się, jak to się stało, że oni (ale nie tylko oni przecież) odpłynęli w różne muzyczne światy, podczas gdy ja – szukałem, dochodziłem do granicy, ale ciągle jednak wracałem?
W przyszłym roku minie 18 lat od premiery pierwszej płyty Anglagård, Hybris. Dokładnie tyle samo czasu, ile wtedy minęło od premiery ostatniego wielkiego albumu King Crimson, Red. Dla dzisiejszego słuchacza tamta Nowa Progresja jest taką samą zamierzchłą przeszłością jak dla mnie wtedy ta Stara. I raczej do niej nie będzie miał powodu wracać.
A może szkoda. Bo Hybris i Epilog po tych kilkunastu latach nadal zachwycają.
PS. Odkąd mam odtwarzacz CD w jeździdle, przestałem narzekać, że mam do pracy aż 35 minut. Wręcz przeciwnie – wczoraj, gdy słuchałem odkurzonej po nie wiem jak długim czasie Lady Lake Gnidrologa, żałowałem, że nie mogłem wysłuchać płyty do końca :).