O pewnym typie polskiego kibica

Nie widziałem meczu Polska-Chorwacja, nie było mi dane zatem powkurzać się na sędziów, za to z miejsca wkurzyli mnie kibice komentujący mecz w necie. Już po meczu z Francją pojawiła się gdzieniegdzie krytyka Wentaboysów za “odpuszczenie” meczu. Teraz przeczytałem komentarze w stylu “odpuścili mecz z Francją, więc dobrze im tak, że przegrali z Chorwacją”.

Istnieje w Polsce typ kibica, który nie dopuszcza do siebie myśli, że można po prostu przegrać mecz dlatego, że rywal był lepszy. Zwłaszcza, że ten rywal to jest aktualny mistrz olimpijski i świata, a reprezentację Polski ogrywa – nawet w ostatnich latach, kiedy zameldowała się ponownie w czołówce światowej – regularnie, wysoko i na luzie. (Nawet na bardzo nieudanych dla siebie MŚ ‘2007 Francuzi pokonali nas dziewięcioma bramkami).

Gdyby to była siatkówka, nikt nie powiedziałby, że Polacy odpuścili mecz z Brazylią, chociaż dzięki jej pokonaniu mogliby nie trafić w półfinale na np. Rosję. Ale w siatkówce ludzie już się mniej więcej nauczyli, kto jest dobry, a kto nie. W piłce ręcznej jak widać nie.

Advertisement

Znowu to samo, czyli pospolite ruszenie

Półtora roku temu, po Pekinie, zapanował dość powszechny consensus, że powinniśmy nieco inaczej przygotowywać nasze ekipy olimpijskie. Powinny być mniejsze, składać się z zawodników, którzy mają realne szanse na miejsce w (szerszej lub węższej) czołówce oraz ewentualnie paru młodych zdolnych, którzy dają nadzieję, że do tej czołówki będą należeć w najbliższej przyszłości. Powinniśmy skoncentrować nasze przygotowania na kilku wybranych dyscyplinach, w których możemy się liczyć, a inne odpuścić. Tak pisali dziennikarze, tak mówili kibice, z tym się zgadzały – o dziwo – władze sportowe.

Wczoraj poznaliśmy skład na ZIO 2010 i… do Vancouver jedzie 47 sportowców. Ok, tę liczbę “robią” drużyny: biathlonistek, łyżwiarzy i łyżwiarek, skoczków, biegaczek, bobsleistów – wszystkie mające jakieś tam szanse na niezłe miejsca. Ale oprócz nich jadą narciarka alpejska, skicrossistka, saneczkarz… Przyznaję, że pierwszy raz zetknąłem się z tymi nazwiskami czytając skład olimpijskiej reprezentacji. Nie musi to oczywiście świadczyć o niczym oprócz mojej ignorancji, ale aż sprawdziłem sobie ich wyniki w Pucharze Świata. Pojedyncze miejsca w trzecich dziesiątkach.

Na co tak właściwie liczymy w związku z ich występem?

Votum separatum w sprawie Rewersu

Byłem na Rewersie. Okrzyczany filmem roku, symbolem odrodzenia polskiego kina, nową jakością. Do licha, czy moje gusty aż tak bardzo odbiegają od średniej, czy mamy do czynienia z jakąś zbiorową halucynacją, czy zbiorową manipulacją, czy polskie kino w ostatnich latach naprawdę było takie złe? Ale przecież widziałem w rzeczonych ostatnich latach kilka całkiem niezłych polskich filmów. Skąd więc zachwyt tym – bardzo złym, w moim odczuciu – filmem Lankosza?

Rewers to jeden z tych filmów, które wykładają się na poziomie bardzo podstawowym – na poziomie scenariusza. To tym bardziej wkurza, że historia opowiadana przez Barta i Lankosza, historia miłości młodej dziewczyny do mężczyzny, który okazuje się ubekiem, naprawdę zapowiada się świetnie, tyle że autorzy filmu nie mieli żadnego pomysłu, co z nią zrobić dalej. Scena gwałtu wywołuje we mnie niesmak, scena otrucia Bronisława i cała późniejsza jego akcja ze (skutecznym!) ukryciem jego ciała i rozpuszczeniem w kadzi to jest już przeskoczenie rekina z dwiema ośmiornicami na dodatek. I oczywiście UB, która wie wszystko o wszystkich, nie potrafi się dowiedzieć, co się stało z jej funkcjonariuszem. Kompletnie tej historii nie kupuję. Usłyszałem wczoraj w trakcie dyskusji po filmie, że to jest komedia noir, że nie można jej brać zupełnie na serio, że tak ma być. Guzik mnie obchodzi, czy noir, czy bleu, czy vert. Nie znoszę, kiedy myślę, że przyszedłem zagrać w brydża, a gdy mam wziąć decydującą lewę na króla kier, reżyser mi mówi, że gramy jednak w kierki. Krytycy jarają się, że polski Almodovar czy inny Tarantino. Jak niektórzy moi czytelnicy zapewne wiedzą, uważam tarantinizm za największą plagę kina światowego ostatniego ćwierćwiecza, ale mniejsza o to. Jeżeli ktoś liczy, że “polskim Tarantino” powalczymy o Oskara, to jest strasznie naiwny.

W toku dyskusji po wczorajszym pokazie filmu jego zwolennicy użyli wobec mnie argumentu, który tak naprawdę jest szantażem emocjonalnym – że skoro bardzo mi się nie podobał Rewers, to pewnie wolę kino martyrologiczne, różne Przesłuchania czy inne Katynie. Prawdę mówiąc, powinienem na taki argument wyjść z kina. Ktoś przywoływał autoironiczne kino czeskie i pytał, dlaczego my tak nie potrafimy. Nie wiem. Problem w tym, że nie potrafimy, a film Lankosza jest kolejnym tego przykładem. Tam gdzie Czesi tworzą historie wiarygodne, podszyte ciepłym humorem, ale mające swoją wagę i coś sobą niosące, my tworzymy bzdety.

Przy okazji, najśmieśniejsze jest to, że z filmów z naszego regionu największą karierę światową w ostatnim czasie zrobił obraz Cristiana Mungiu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, który gdyby został nakręcony w Polsce, przez apologetów Rewersu zostałby zaetykietkowany jako “kino martyrologiczne”.

Żeby była jasność – doceniam grę aktorek, doceniam dialogi, sam się w kinie trochę pośmiałem. Biorąc pod uwagę jednak cały hype wokół tego filmu, rozczarowanie było po prostu straszne.


Powrót syna marnotrawnego

A więc stało się, Marek Niedźwiecki wraca do Trójki.

Źle się stało. Przez ostatnie lata Trójka zrobiła dużo, żeby odbudować swój wizerunek jako radia skierowanego głową w przyszłość, a nie w przeszłość, atrakcyjnego nie tylko dla ludzi, którzy byli młodzieżą w czasach świetności piłkarskiej Johanna Cruyffa i Diego Maradony, ale dla tych, którzy młodzieżą są teraz. Krążyły różne opowieści o powodach, dla których MN odszedł dwa i pół roku temu do Złotych Przebojów, ale myślę, że po prostu nie chciał się pogodzić z tym, że w wizji Trójki wg Krzysztofa Skowrońskiego będzie dla niego mniej miejsca w ramówce i w mniej atrakcyjnych porach.

Minęły dwa i pół roku, Trójka sobie radzi bez swojej gwiazdy świetnie, Baron w liście daje radę – komu zatem ten powrót jest potrzebny, poza samym Markiem Niedźwieckim? Ok, w sumie nie mam nic przeciwko, żeby posłuchać sobie raz na tydzień Markomanii w wymiarze dwóch godzin, może jeszcze jakiegoś Smooth Jazz Cafe wieczorkiem. Pytanie, czy MN się na takie ograniczenie swojej obecności zgodzi. Przypuszczam, że wątpię – a ramówka nie jest przecież z gumy. Powiem zupełnie szczerze – obawiam się, że żeby zrobić Niedźwieckiemu miejsce w ramówce, “polecą” audycje ciekawsze i prezentujące to, co w muzyce świeże i nowe.

Zwłaszcza – i to jest szczególnie niepokojący aspekt tej całej sprawy – że jest właśnie nowy dyrektor Trójki, że dziennikarze podpisali przeciwko niemu zbiorowy protest, że mówi się o wielkich zwolnieniach w Trójce z powodów finansowych. Jak się do tego ma powrót Trójkowej gwiazdy?

Już dwa razy Marek Niedźwiecki firmował nowe porządki w Trójce. W latach 80. w “nowej” Trójce Andrzeja Turskiego stworzył, będąc wtedy młodym, początkującym dziennikarzem, zupełnie nową jakość radiową i tylko zapaleni lustratorzy mogą się za to go czepiać. Ale za niesławnej kadencji Witolda Laskowskiego firmował Trójkową playlistę i przejął po Piotrze Kaczkowskim pasmo w sobotę po południu – co pozostawiło bardzo złe wrażenie. Jak będzie teraz? Jeżeli Marek Niedźwiecki wystąpi w roli łamistrajka teraz, wszystkie jego dawne zasługi dla Trójki będą podważone.

Boguś i Artur brzydko mówią, proszę pani!

Jakieś dwa tygodnie temu wybuchła wielka afera w polskim sporcie. Trener siatkarzy z Bydgoszczy (nie, nie będę używać nazwy “Delecta”) był niezadowolony z gry swojej drużyny, więc powiedział jej do słuchu na czasie – używając słownictwa, którego zasadniczo młodzieży polecać się nie powinno, ale które w tym kontekście jest całkiem zrozumiałe. Pech chciał, że czasy pokazuje telewizja, więc wulgaryzmy znalazły się na antenie Polsatu. Paru komentatorów zapałało świętym oburzeniem, pojawiły się teksty o karaniu…

Wczoraj polscy piłkarze ręczni w niesamowity sposób uratowali – już prawie przegrany – mecz ze Słowenią. I słucham wypowiedzi Wenty po meczu, a ten opowiada, jak na czasie przy stanie 25:29 Siódmiak krzyknął, że “trzeba zapierdalać”. Hmm, czekam, aż ci sami komentatorzy wezwą do karania Siódmiaka i Wenty.

O wolność internetu

W stanie wojennym rozpowszechniła się zabawa w znajdowanie w prasie podtekstów, których ówcześni propagandyści wcale dostarczać nie chcieli. Typowy przykład: opis brutalnego zdławienia przez wojsko i policję jakiejś demonstracji w Chile – gdy mniej więcej w taki sam sposób wojsko i policja sobie poczynała z demonstracjami w Warszawie czy Gdańsku, o czym oczywiście prasa już nie pisała.

To doświadczenie przypomniało mi się, gdy w dzisiejszej Wyborczej przeczytałem wybity wołami na pierwszej stronie tytuł “O wolność internetu”. W pierwszej chwili pomyślałem, że mowa jest o skandalicznej rządowej propozycji wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych. Że pojawiła się jakaś poważna inicjatywa społeczna (nie, żebym uważał działania Internet Society Poland czy innych organizacji za niepoważne, ale obawiam się, że rząd potraktuje je jak padający deszcz) skierowana przeciw tej próbie ograniczania wolności słowa i myśli. Albo że gdy rząd pod pretekstem walki z hazardem chce ograniczać wolność, sama Gazeta Wyborcza otwarcie i odważnie wypowie swoje stanowisko, tak samo jak odważnie i otwarcie wypowiadała je w latach 2005-07.

Otóż nie. Tekst jest, jak najbardziej, o walce z cenzurowaniem internetu. W Chinach.

Dyktatura sów

Coraz częściej nie zgadzam się z Kingą Dunin i nie wiem doprawdy, czy to ja się zrobiłem taki skostniały, czy jednak moja ulubiona felietonistka zaczyna odrywać się od rzeczywistości. O parytetach dla kobiet mi się nie chce za bardzo pisać – w sumie to dziwię się, że tyle naprawdę szanowanych przeze mnie osób – w tym, niestety, całe środowisko Krytyki Politycznej – popiera taki głupi pomysł, kompletnie ignorując wszelkie racjonalne argumenty (bardzo dobrze zestawił je niedawno Piotr Skwieciński).

Ostatnio pani Kinga raczyła użalić się na wszechpotężną dyktaturę skowronków. Nie wiem, na ile tekst jest pisany na poważnie, ale wygląda na to niestety, że tak. Komentarze pod felietonem są już poważne na 100%.

Osobiście nie jestem jakimś zdecydowanym skowronkiem, nie lubię wstawania wcześnie rano, najefektywniej mi się pracuje tak od dziewiątej. Faktem jest natomiast, że – generalnie – nie potrafię spać dłużej niż do ósmej, a najczęściej z własnej woli budzę się między szóstą trzydzieści a siódmą. Oczywiście w związku z tym najchętniej kładłbym się spać między dziesiątą a jedenastą. I zawsze miałem wrażenie, że jako umiarkowany skowronek jestem w różnych sytuacjach społecznych dyskryminowany.

Nie chcę mówić już o programach telewizyjnych i radiowych, w których jedyne nadające się do użytku programy są nadawane późnym wieczorem i nocą. Wiem, że to nie mnie na złość, to tylko wymagania reklamodawców.

Ale weźmy zwykłe spotkania towarzyskie. Spotykamy się o osiemnastej-dziewiętnastej, o dwudziestej trzeciej – gdy najchętniej bym się już położył – impreza kwitnie w najlepsze. Jeden dzień jestem w stanie przetrwać. Dłuższe wyjazdy – nie za bardzo. Po jednym nocnym maratonie następnego dnia o dziesiątej już nie kontaktuję, poziom mojej atrakcyjności towarzyskiej gwałtownie spada, idę gdzieś na bok znaleźć jakiś kącik do spania – wychodzę na odludka czy innego mizantropa. Już nie mówię o sytuacjach, gdy znajduję się sam na sam z miłą dziewczyną – i jak tu jej wytłumaczyć, że mój zegar biologiczny mówi, że pora spać. Kobiety w takich momentach są jakoś dziwnie obraźliwe ;).

Poważnie mówiąc, nie da się ukryć, że istnieje presja kulturowa na późne chodzenie spać. Najfajniejsze imprezy są wieczorami, ludzie, którzy imprezują do drugiej, są cool, ludzie, którzy wstają o szóstej, są szarzy i nudni. Felieton Dunin idealnie wpisuje się w ten dyskurs – rano wstają żołnierze, zakonnicy i pacjenci szpitali, ergo ranne wstawanie kojarzy się z totalitaryzmem. “Wszyscy pamiętamy problemy z rannym wstawaniem do szkoły” – proszę mówić za siebie, pani Kingo. Ja nie pamiętam.

Na szczęście są sytuacje, gdy sowy są zmuszone schować swoje sowie zwyczaje do kieszeni i ugiąć się przed naturalnym rytmem dobowym zdeterminowanym przez Słońce. Gdy w czasach licealno-studenckich włóczyliśmy się po Beskidzie Niskim, panowała oczywiście dyktatura sów: wstawaliśmy koło jedenastej, wyruszaliśmy po trzynastej, dochodziliśmy do celu wieczorem, po czym… przy latarkach graliśmy w mafię do drugiej w nocy. Na nic były moje argumenty, że lepiej wyruszać wcześniej tak, aby w mafię grać jeszcze jak jest jasno, bo przy ogniku latarek trudno rozróżnić nawet, kto jest szefem mafii, a kto komisarzem Catanim. Gdy jednak z kochanego BN-u przenieśliśmy się w nieco wyższe góry, okazało się, że jednak możemy wstawać o siódmej i wychodzić po ósmej. Bo inaczej nie mielibyśmy szans dojść na miejsce za światła dziennego, a w Retezacie czy innym Pirinie niestety nie zainstalowano oświetlenia elektrycznego.

Właśnie. Drogie sowy! Powiedzmy sobie uczciwie, jesteście wynalazkiem ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Zanim wynaleziono sztuczne oświetlenie dobrej jakości i nadające się do powszechnego użytku, nikt nie mógł sobie pozwolić na marnowanie dziennego światła. Dzisiaj, w dobie zagrożenia globalnym ociepleniem, ponownie marnowanie daru Słońca staje się luksusem, na który jako ludzkość nie możemy sobie pozwolić. Dlatego apeluję – zróbcie coś dla planety i po prostu kładźcie się wcześniej spać. Naprawdę się da – jak się udawało milionom ludzi przed Edisonem.

Odkrywanie Czesława Niemena

Czesław Niemen jest jak Jan Paweł II. Polacy go kochają, ale w ogóle nie słuchają.

Mam 35 lat. Rocka progresywnego i pokrewnych gatunków słucham przez ponad połowę tego czasu. Poznałem setki płyt różnych zespołów z mniej i bardziej egzotycznych krajów. Twórczości najwybitniejszego polskiego artysty tego nurtu do tego tygodnia nie znałem (poza Enigmatic i Marionetkami). Faktem jest, że nie było za bardzo jak poznać. Przez długie lata płyty Niemena z drugiej połowy lat 70. (poza Aerolitem) w ogóle nie zostały wydane na CD, później pojawiły się tylko na boksie “Niemen od początku” – którego w momencie ukazania się nie kupiłem (nie lubię być zmuszany do kupowania boksów), a potem znikł ze sklepów. O obecności w mediach nie ma co mówić – dla polskich radiowców (wcale nie tylko tych mainstreamowych) Niemen skończył się na “Bema pamięci rapsodzie”.

Nie chcę mówić, że Katharsis czy Idee Fixe to są skończone arcydzieła. Są to płyty nierówne, z lepszymi i gorszymi momentami, ale jako całość na pewno stanowią ważne pozycje polskiego rocka. Tymczasem – ich po prostu nie ma, nie funkcjonują w obiegu kultury. Zupełnie inaczej niż choćby płyty SBB z tego samego okresu. Ale też SBB mieli prościej – oni nie zmieniali stylu, nie przeszli takiej drogi jak Niemen – który zaszedł nią dalej niż oczekiwali tego od niego dziennikarze, krytycy i publiczność. W czasach standardów soulowych, “Dziwnego świata”, nawet płyty Niemen Enigmatic – publiczność za nim nadążała (chociaż z coraz większym trudem). W okresie, o którym mówimy – nadążać przestała. Można porównać karierę Niemena z drogą twórczą Marka Grechuty. Grechuta też został zaszufladkowany i też gdy z tej szufladki próbował wyjść (zwłaszcza w czasie współpracy z WIEM) spotykał się z niezrozumieniem swojej publiczności. A przecież Droga za widnokres czy Magia obłoków to są płyty w porównaniu z Aerolitem czy Katharsis znacznie mniej awangardowe. Z drugiej strony, na początku tej dekady bez problemu można było do Drogi czy Magii w ślicznych wydaniach CD dotrzeć i się nimi zachwycić (vide przykład niżej podpisanego). Zupełnie inaczej niż z Niemenem.

Tak czy owak, to bardzo dziwne uczucie odkrywać dla siebie najwybitniejszego polskiego rockmana w historii, jakby to był jakiś Nieznany Kanon Rocka z Francji albo innej Japonii. A tak się właśnie w tej chwili czuję.

 

 

 

 

Koniec rocka stadionowego a Euro 2012

Mariusz Herma podlinkował tekst o pożegnaniu “niedzielnego fana muzyki”. Nie jest to oczywiście żadne odkrycie dla osób śledzących rynek muzyczny – dzisiaj jest on tak rozfragmentowany, że po prostu nie ma wykonawców, którzy byliby znani na poziomie masowym, a nie w mniejszych lub większych gettach.

Do wielu konsekwencji, o których wspomina Jeremy Schlossberg, należy dodać jeszcze jedną – kompletną zmianę modelu wykonywania muzyki na żywo. Nie będzie już wypasionych tras koncertowych, będą pojedyncze koncerty, na które superfani będą zjeżdżali samolotami z całego świata. I oczywiście zapomnimy o bardzo charakterystycznym zjawisku dla rocka ostatnich czterdziestu lat – koncertach na stadionach.

Na razie koncerty stadionowe mają się niby całkiem dobrze. Ale wystarczy zobaczyć, jacy artyści są w stanie ściągnąć publiczność na stadiony: The Rolling Stones, Genesis, U2, Madonna, ewentualnie Pearl Jam czy Radiohead. Wykonawcy, którzy zdobyli globalną sławę w latach 60., 70., 80., ewentualnie 90. Obecna dekada nie wypromowała ani jednej gwiazdy rocka czy gatunków pokrewnych, która awansowałaby do tej ligi. Można dyskutować o pojedynczych wykonawcach, ale trend jest oczywisty.

Dlaczego o tym piszę? Bo za dwa i pół roku w Polsce ma być pół Euro 2012, i w związku z tym właśnie buduje się kilka wypasionych wielotysięczników, na których albo po Euro nie będą rozgrywane mecze ligowe (Warszawa), albo są stanowczo zbyt duże jak na potrzeby przyszłych gospodarzy (Wrocław, Gdańsk). Do tego zostaje jeszcze Stadion Śląski, z którym w ogóle nie wiadomo co zrobić po ewakuacji reprezentacji na nowy Narodowy. Otwiera się więc proste pytanie – z czego te stadiony będą się utrzymywać. I wszędzie, czy to w elukubracjach oficjeli, czy w wypowiedziach kibiców na forach, czytam – z koncertów. Z jakich koncertów, pytam więc? Czy inwestorzy liczą na to, że The Rolling Stones będą koncertowali wiecznie?

Nie spodziewam się oczywiście, żeby kibice piłkarscy mieli masowo czytać Schlossberga czy choćby śledzić obecne trendy na rynku muzycznym. Ale ktoś z osób podejmujących decyzję o budowie stadionu chyba powinien mieć świadomość, że koncerty rockowe na stadionach są gatunkiem schyłkowym i nie ma co na nich opierać biznes-planu?

Oczywiście, jeśli te przedsięwzięcia były w ogóle oparte na jakimś biznes-planie, a nie tylko na czyimś wybujałym ego.

Myśli antybelkowe

Oglądam lokaty bankowe. Hitem ostatnich miesięcy stała się lokata z dzienną kapitalizacją, pozwalająca ominąć naliczanie podatku Belki. Jasne jak słońce, że to jest wykorzystywanie luki prawnej, i zupełnie nie rozumiem, czemu jeszcze nie ma projektu ustawy, który tę lukę prawną zatyka. Zanim jednak wynaleziono to dzieło inżynierii finansowej, na topie były inne antybelkowe produkty – lokaty, które tak naprawdę nie były lokatami, tylko niby ubezpieczeniami na życie i jako takie były z Belki zwolnione. Tyle że banki oferowały dla takiego produktu takie samo oprocentowanie jak dla lokaty już po potrąceniu Belki. Czyli – jeśli lokata miała oprocentowanie nominalne 8%, to ubezpieczenie 6,48%.

Przyznaję, że nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy takie produkty kupowali. Wygląda na to, że niechęć do płacenia podatków jest tak silna, że powoduje zachowania kompletnie nieracjonalne. Nie dość, że to, co mieli zapłacić fiskusowi, płacą bankowi (czyli co prawda nie będzie pieniędzy na nauczycieli i autostrady, ale prezes kupi sobie nowy odrzutowiec), to jeszcze wybierają gorszy produkt (bo np. bez gwarancji BFG). I tak sobie myślę – czy nie jest to jednak jakiś tam efekt dwudziestoletniej już prawie propagandy, że podatki są czymś z założenia złym, są formą okradania człowieka przez państwo z jego pieniędzy. Nie ma się co dziwić, że wytworzył się tak silny resentyment antypodatkowy, że każdy podatek traktuje się jako z gruntu niesprawiedliwy, co więcej – unika się jego płacenia, choćby trzeba było na złość fiskusowi odmrozić sobie uszy.

Inna sprawa – i tu wracam do pierwszego akapitu – że płacąc uczciwie podatki (czy np. abonament radiowo-telewizyjny) bardzo często czuję się jak frajer, widząc, jak państwo przyzwala na ich olewanie.