Jak zostałem marudnym moherem, czyli o e-votingu

Na Facebooku dostaję głównie jakieś komunikaty o Mafia Wars i innym Farmville (właśnie sobie je zacząłem odfiltrowywać), ale ostatnio wdałem się w dyskusję ze zwolennikami głosowania w wyborach przez Internet. Dyskusję, nota bene, bardzo symptomatyczną.

Głosowanie przez internet to jest bardzo fajne hasło – gdy się nad tym specjalnie nie zastanawia. Gdy się zastanowi i wejdzie w szczegóły, pojawiają się poważne wątpliwości. Do tej pory nie wiadomo za bardzo, jak zapewnić jednoczesną autoryzację głosu i jego tajność. Nie wiadomo też, jak zapewnić niezależny audyt procesu głosowania i liczenia głosów – dziś taki audyt przeprowadzają mężowie zaufania, ale ilu potencjalnych mężów zaufania ma doktorat z informatyki? No i wreszcie – nie wiadomo, jak sprawdzać tożsamość przy samym głosowaniu. W poprzednich wyborach wnuczek mógł tylko schować babci dowód, przy e-głosowaniu może ukraść jej kod i zagłosować za nią. Wydaje się oczywiste, że dopóki te problemy nie zostaną rozwiązane, o wprowadzeniu głosowania przez internet nie może być mowy.

Tymczasem w toku dyskusji – która mogłaby być fajnym tematem analizy psychologa społecznego – zauważyłem dwie postawy zwolenników e-votingu. Pierwszą jest ignorowanie tych problemów. “Jak to, przecież w ogóle nie ma problemu, przecież Estonia, przecież bankowość internetowa itd”. Biorąc pod uwagę, że Jarek Lipszyc podlinkował raport ISP, w którym czarno na białym pisze, jak to z tą Estonią było, można mówić tylko o świadomym ignorowaniu rzeczywistości. Ale bardziej przeraziła mnie druga postawa – lekceważenie tych problemów. “No to co, że wybory nie będą w pełni tajne. E-voting musi być, a kto chce głosować tajnie, pewnie się wstydzi swojego głosu”. Przejaskrawiam, ale do tego ta postawa się sprowadza.

Mnie to szokuje. Dla gadżetu, jakim jest internetowe głosowanie, grupa obywateli (ze świadomością obywatelską zdecydowanie wyższa niż przeciętna) jest gotowa poświęcić fundament demokracji, jakim są wolne, równe i tajne wybory, z przejrzystym procesem głosowania i liczenia głosów. Jakby one w ogóle nie były wartością – wartością, o której marzyły pokolenia Polaków.

Naprawdę przerażające jest, że politycy zniuchali, że temat jest popularny i zaczęli o nim mówić. Pod fejsbukowy wątek podpiął się pan Olejniczak, wcześniej na temat internetowych wyborów wspominali politycy PO. Oni – jeśli dostrzegą, że mogą na tym zdobyć popularność i umocnić swoją władzę – nie zawahają się, żeby e-voting wprowadzić, nawet jeśli odbędzie się to z ryzykiem dla demokracji. Dlaczego jednak my mamy im na to pozwolić, czy nawet ich do tego przynaglać?

Advertisement