Coraz częściej nie zgadzam się z Kingą Dunin i nie wiem doprawdy, czy to ja się zrobiłem taki skostniały, czy jednak moja ulubiona felietonistka zaczyna odrywać się od rzeczywistości. O parytetach dla kobiet mi się nie chce za bardzo pisać – w sumie to dziwię się, że tyle naprawdę szanowanych przeze mnie osób – w tym, niestety, całe środowisko Krytyki Politycznej – popiera taki głupi pomysł, kompletnie ignorując wszelkie racjonalne argumenty (bardzo dobrze zestawił je niedawno Piotr Skwieciński).
Ostatnio pani Kinga raczyła użalić się na wszechpotężną dyktaturę skowronków. Nie wiem, na ile tekst jest pisany na poważnie, ale wygląda na to niestety, że tak. Komentarze pod felietonem są już poważne na 100%.
Osobiście nie jestem jakimś zdecydowanym skowronkiem, nie lubię wstawania wcześnie rano, najefektywniej mi się pracuje tak od dziewiątej. Faktem jest natomiast, że – generalnie – nie potrafię spać dłużej niż do ósmej, a najczęściej z własnej woli budzę się między szóstą trzydzieści a siódmą. Oczywiście w związku z tym najchętniej kładłbym się spać między dziesiątą a jedenastą. I zawsze miałem wrażenie, że jako umiarkowany skowronek jestem w różnych sytuacjach społecznych dyskryminowany.
Nie chcę mówić już o programach telewizyjnych i radiowych, w których jedyne nadające się do użytku programy są nadawane późnym wieczorem i nocą. Wiem, że to nie mnie na złość, to tylko wymagania reklamodawców.
Ale weźmy zwykłe spotkania towarzyskie. Spotykamy się o osiemnastej-dziewiętnastej, o dwudziestej trzeciej – gdy najchętniej bym się już położył – impreza kwitnie w najlepsze. Jeden dzień jestem w stanie przetrwać. Dłuższe wyjazdy – nie za bardzo. Po jednym nocnym maratonie następnego dnia o dziesiątej już nie kontaktuję, poziom mojej atrakcyjności towarzyskiej gwałtownie spada, idę gdzieś na bok znaleźć jakiś kącik do spania – wychodzę na odludka czy innego mizantropa. Już nie mówię o sytuacjach, gdy znajduję się sam na sam z miłą dziewczyną – i jak tu jej wytłumaczyć, że mój zegar biologiczny mówi, że pora spać. Kobiety w takich momentach są jakoś dziwnie obraźliwe ;).
Poważnie mówiąc, nie da się ukryć, że istnieje presja kulturowa na późne chodzenie spać. Najfajniejsze imprezy są wieczorami, ludzie, którzy imprezują do drugiej, są cool, ludzie, którzy wstają o szóstej, są szarzy i nudni. Felieton Dunin idealnie wpisuje się w ten dyskurs – rano wstają żołnierze, zakonnicy i pacjenci szpitali, ergo ranne wstawanie kojarzy się z totalitaryzmem. “Wszyscy pamiętamy problemy z rannym wstawaniem do szkoły” – proszę mówić za siebie, pani Kingo. Ja nie pamiętam.
Na szczęście są sytuacje, gdy sowy są zmuszone schować swoje sowie zwyczaje do kieszeni i ugiąć się przed naturalnym rytmem dobowym zdeterminowanym przez Słońce. Gdy w czasach licealno-studenckich włóczyliśmy się po Beskidzie Niskim, panowała oczywiście dyktatura sów: wstawaliśmy koło jedenastej, wyruszaliśmy po trzynastej, dochodziliśmy do celu wieczorem, po czym… przy latarkach graliśmy w mafię do drugiej w nocy. Na nic były moje argumenty, że lepiej wyruszać wcześniej tak, aby w mafię grać jeszcze jak jest jasno, bo przy ogniku latarek trudno rozróżnić nawet, kto jest szefem mafii, a kto komisarzem Catanim. Gdy jednak z kochanego BN-u przenieśliśmy się w nieco wyższe góry, okazało się, że jednak możemy wstawać o siódmej i wychodzić po ósmej. Bo inaczej nie mielibyśmy szans dojść na miejsce za światła dziennego, a w Retezacie czy innym Pirinie niestety nie zainstalowano oświetlenia elektrycznego.
Właśnie. Drogie sowy! Powiedzmy sobie uczciwie, jesteście wynalazkiem ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Zanim wynaleziono sztuczne oświetlenie dobrej jakości i nadające się do powszechnego użytku, nikt nie mógł sobie pozwolić na marnowanie dziennego światła. Dzisiaj, w dobie zagrożenia globalnym ociepleniem, ponownie marnowanie daru Słońca staje się luksusem, na który jako ludzkość nie możemy sobie pozwolić. Dlatego apeluję – zróbcie coś dla planety i po prostu kładźcie się wcześniej spać. Naprawdę się da – jak się udawało milionom ludzi przed Edisonem.