Byłem na Rewersie. Okrzyczany filmem roku, symbolem odrodzenia polskiego kina, nową jakością. Do licha, czy moje gusty aż tak bardzo odbiegają od średniej, czy mamy do czynienia z jakąś zbiorową halucynacją, czy zbiorową manipulacją, czy polskie kino w ostatnich latach naprawdę było takie złe? Ale przecież widziałem w rzeczonych ostatnich latach kilka całkiem niezłych polskich filmów. Skąd więc zachwyt tym – bardzo złym, w moim odczuciu – filmem Lankosza?
Rewers to jeden z tych filmów, które wykładają się na poziomie bardzo podstawowym – na poziomie scenariusza. To tym bardziej wkurza, że historia opowiadana przez Barta i Lankosza, historia miłości młodej dziewczyny do mężczyzny, który okazuje się ubekiem, naprawdę zapowiada się świetnie, tyle że autorzy filmu nie mieli żadnego pomysłu, co z nią zrobić dalej. Scena gwałtu wywołuje we mnie niesmak, scena otrucia Bronisława i cała późniejsza jego akcja ze (skutecznym!) ukryciem jego ciała i rozpuszczeniem w kadzi to jest już przeskoczenie rekina z dwiema ośmiornicami na dodatek. I oczywiście UB, która wie wszystko o wszystkich, nie potrafi się dowiedzieć, co się stało z jej funkcjonariuszem. Kompletnie tej historii nie kupuję. Usłyszałem wczoraj w trakcie dyskusji po filmie, że to jest komedia noir, że nie można jej brać zupełnie na serio, że tak ma być. Guzik mnie obchodzi, czy noir, czy bleu, czy vert. Nie znoszę, kiedy myślę, że przyszedłem zagrać w brydża, a gdy mam wziąć decydującą lewę na króla kier, reżyser mi mówi, że gramy jednak w kierki. Krytycy jarają się, że polski Almodovar czy inny Tarantino. Jak niektórzy moi czytelnicy zapewne wiedzą, uważam tarantinizm za największą plagę kina światowego ostatniego ćwierćwiecza, ale mniejsza o to. Jeżeli ktoś liczy, że “polskim Tarantino” powalczymy o Oskara, to jest strasznie naiwny.
W toku dyskusji po wczorajszym pokazie filmu jego zwolennicy użyli wobec mnie argumentu, który tak naprawdę jest szantażem emocjonalnym – że skoro bardzo mi się nie podobał Rewers, to pewnie wolę kino martyrologiczne, różne Przesłuchania czy inne Katynie. Prawdę mówiąc, powinienem na taki argument wyjść z kina. Ktoś przywoływał autoironiczne kino czeskie i pytał, dlaczego my tak nie potrafimy. Nie wiem. Problem w tym, że nie potrafimy, a film Lankosza jest kolejnym tego przykładem. Tam gdzie Czesi tworzą historie wiarygodne, podszyte ciepłym humorem, ale mające swoją wagę i coś sobą niosące, my tworzymy bzdety.
Przy okazji, najśmieśniejsze jest to, że z filmów z naszego regionu największą karierę światową w ostatnim czasie zrobił obraz Cristiana Mungiu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, który gdyby został nakręcony w Polsce, przez apologetów Rewersu zostałby zaetykietkowany jako “kino martyrologiczne”.
Żeby była jasność – doceniam grę aktorek, doceniam dialogi, sam się w kinie trochę pośmiałem. Biorąc pod uwagę jednak cały hype wokół tego filmu, rozczarowanie było po prostu straszne.