Wyznania czarnowidza

Ale czarnowidzem się okazałem… Ale naprawdę wolę rozczarowywać się w tę stronę.

Liczyłem na determinację i charakter Justyny Kowalczyk, dzięki którym – mimo niesprzyjających okoliczności – będzie w stanie wydrzeć przeciwnikom medale. Okazało się, że pojawiła się jedna niesprzyjająca okoliczność więcej: fenomenalna forma Margit Björgen (już nie wnikajmy, skąd ona się wzięła). Justyna robiła co mogła, wywalczyła medale w sprincie i biegu łączonym. A dzisiaj dosłownie wyszarpała to złoto. I nie przypominam sobie, kiedy medal polskiego zawodnika sprawił mi tyle satysfakcji. Zwłaszcza w kontekście tego, co się wokół Justyny działo przez te całe igrzyska.

Liczyłem na doświadczenie Hannu Lepistö, które pozwoli Adamowi Małyszowi osiągnąć szczyt formy właśnie w tym najważniejszym momencie i może powalczyć o jakiś medal. Ale żeby tych medali było aż dwa… nie, w życiu bym nie przypuszczał.

Pisałem, że jakikolwiek medal kogokolwiek spoza trójki Kowalczyk-Małysz-Sikora byłby ogromną sensacją. I dziś właśnie taka sensacja miała miejsce. Tym fajniejsza, że przecież już wielu, łącznie z prezesem Nurowskim, jechało po ekipie łyżwiarskiej – mimo że było wiadomo, że główną szansą na dobry wynik jest właśnie bieg drużynowy. Turyn się przypomina.

I jeszcze moja osobista satysfakcja – nie było mnie w Polsce przez 12 dni igrzysk, ale widziałem aż trzy medale Polaków, i to te trzy najradośniejsze: pierwszy, najcenniejszy i najbardziej niespodziewany. Trzeba mieć nosa.

 

Advertisement

Can’t you feel it?

Tak naprawdę dopiero wczoraj rano, gdy właśnie utwór Davida Fostera usłyszałem w Trójce, poczułem, że już zaraz zaczynają się Igrzyska. Nie będzie dane mi ich tu komentować – tak się składa, że przez najbliższe dwa tygodnie będę z dala od komputera i gniazdka sieciowego. Jak na złość, akurat wtedy, gdy po raz pierwszy w całej historii zimowych igrzysk polski zawodnik, a raczej zawodniczka, jest powszechnie uważana za główną faworytkę do złotego medalu. I ja jestem ciekaw, na ile to powtarzanie przez Kowalczyk i Wieretielnego, że trasy są za łatwe i Justynie nie pasują, jest realną oceną faktów, a na ile próbą zmniejszenia tego ciężaru oczekiwań, z którym podwójna mistrzyni świata musi się zmagać.

Wszyscy pamiętamy olimpiadę w Turynie – rozbudzone oczekiwania, opowiadania o “szansach medalowych” zawodników, którzy raz w życiu powąchali podium Pucharu Świata, potem frustrację pismaków i chamskie biczowanie sportowców. Doszło do tego, że wtedy opozycyjna Platforma Obywatelska zwołała konferencję prasową w sprawie fatalnego przygotowania do igrzysk. Konferencja właśnie trwała, gdy Justyna Kowalczyk zdobywała medal na 30 km… Problem w tym, że przed Turynem balon oczekiwań był rozdęty jednak zdecydowanie mniej niż teraz. Czytam, że eksperci przewidują, że mamy zdobyć 5 medali… i nic to, że ci eksperci zakładają, że np. medalu w skokach nie zdobędzie Simon Ammann, zdecydowanie najlepszy zawodnik tego sezonu. Tak naprawdę ciężar walki o medale spoczywa na drobnych barkach Justyny Kowalczyk – co się się stanie, jeśli te trasy naprawdę są za łatwe?

I powtórzmy to jeszcze raz – żyjemy w złotej erze polskich sportów zimowych. Jeżeli Kowalczyk, Małyszowi czy Sikorze (albo komukolwiek innemu, co jednak byłoby już naprawdę dużą niespodzianką) uda się zdobyć medal w Vancouver, to będzie to oznaczać, że w ciągu ośmiu lat Polska zdobyła więcej medali niż przez poprzednie trzy ćwierci wieku. Can’t you feel it to był hymn igrzysk w Calgary. Tam naszym największym powodem do radości był świetny występ Grzegorza Filipowskiego (zawsze mnie zastanawiało, jak to się dzieje, że najwybitniejszy zawodnik w historii polskiego łyżwiarstwa figurowego jest kojarzony wyłącznie z porażkami, a nie z sukcesami), który jednak nie miał szans w walce z Orserami i Boitanami i skończył na piątym miejscu. Na następnych igrzyskach najlepsze było ósme miejsce niejakiego Ustupskiego. Miejmy tę perspektywę na uwadze.

(Zwłaszcza, że następców Małysza i Sikory póki co nie widać. Być może znów trzeba się będzie do niej przyzwyczaić).

Płyty lat dwutysięcznych – druga dziesiątka

W uzupełnieniu poprzedniego wpisu i na prośbę Verne’a, zacząłem zestawiać drugą dziesiątkę. I tak się przy tym rozpędziłem, że skończyło się na trzeciej.  Oczywiście kolejności nie należy traktować zbyt poważnie, oczywiście też przynajmniej o kilku płytach mogłem zapomnieć :). Staram się nie powtarzać tych samych wykonawców – gdyby nie to, pewnie znalazłaby się jeszcze jedna płyta no-man, Silver Mt. Zion, może The Mars Volta…

11. Camel – A Nod and A Wink (2002)



Stara miłość nie rdzewieje. To najprawdopodobniej pożegnanie z muzyką Camel – ale pożegnanie wspaniałe.

12. Radiohead – Kid A (2000)



Gdy w 2000 roku poznawałem tę płytę, byłem przekonany, że mamy do czynienia z czymś zupełnie wyjątkowym: będący na samym szczycie zespół nagrywa płytę kompletnie odjechaną (nie, że OK Computer nie było odjechane), kompletnie eksperymentalną i bardzo progresywną. Miałem nadzieję, że to będzie początek nowej drogi dla samego Radiohead, jak i dla całej muzyki XXI wieku. Tak się nie stało, Kid A jest “tylko” jednorazowym skokiem w bok, ciekawostką – i dlatego “tylko” w drugiej dziesiątce.


13. Hood – Cold House (2001)



Gdyby mnie ktoś zapytał, o co chodziło w rocku progresywnym, dałbym mu do przesłuchania Close To The Edge. Gdyby mnie ktoś zapytał, o co chodziło w post-rocku, dałbym mu Cold House.

14. PJ Harvey – White Chalk (2007)



Tori Amos nie żyje, niech żyje PJ Harvey.

15. Fennesz – Venice (2004)



Znawcy pewnie wybraliby wcześniejszą Endless Summer, ja jednak wolę Venice – głównie ze względu na poniższy cudowny kawałek z udziałem Jednego Z Moich Ukochanych Wokalistów.


16. Supersilent – 6 (2003)



Wbrew pozorom i odkurzacz potrafi być melodyjny.

17. Mogwai – Rock Action (2001)



Zdążyłem się załapać na ostatni moment w karierze Mogwai, kiedy byli jeszcze zespołem twórczym i ciekawym.

18. Mum – Finally We Are No One (2002)



To samo dotyczy Muminków.

19. Piano Magic – Writers Without Homes (2002)



To samo dotyczyłoby Piano Magic, ale po kryzysie w połowie dekady otrząsnęli się i nagrali świetny album Ovations. Mimo wszystko i tak najbardziej lubię płyty z początku lat dwutysięcznych, a zwłaszcza powyższą.

20. Yann Tiersen & Shannon Wright (2004)



W rankingu najsmutniejszych płyt dekady na równi z Sidsel Endresen, Silver Mt. Zion i Sigur Ros.

21. Peter Gabriel – Up (2002)




Pierwsza połowa genialna, druga – taka sobie. Mimo to – mnóstwo radości mi ta płyta sprawiła wtedy i cieszy do teraz.

22. Porcupine Tree – Fear of a Blank Planet (2007)



Steven Wilson zawrócony z drogi ku coraz cięższemu i bardziej technowemu brzmieniu. Zastanawiałem się nad wcześniejszym Lightbulb Sun, ale jednak jako całość wolę Fear of a Blank Planet – chociaż i tak moje ulubione płyty Porcupine Tree ukazały się w dekadzie poprzedniej.


23. Tim Bowness & Samuel Smiles – World of Bright Futures (2000)

Niestety, mimo usilnych poszukiwań nie udało się znaleźć próbki z tego – bardzo rzadkiego – albumu. Ponieważ jednak nie mogę pozwolić, żeby PT Czytelnicy odeszli od kasy niezadowoleni, w zamian Bowness z Chilversem z późniejszej płyty.




24. Bark Psychosis – Codename Dustsucker (2004)



Obok Kate Bush, najbardziej zaskakujący powrót dekady. Zespół, który w latach 90. przecierał ścieżki post-rockowcom, po dziesięciu latach przerwy nagrał album równie dobry, równie ciepły, równie pełen radości jak Hex.

25. Gazpacho – Night (2007)



W Polsce szum wokół zespołu zrobił się po ubiegłorocznej Tick Tock, ja jednak wolę Night.


26. Björk – Vespertine (2001)



Wiem, że w dobrym towarzystwie nie wypada się przyznawać, że to moja ulubiona płyta Björk – ale mojej reputacji w sumie i tak nic już nie zaszkodzi.

27. Dredg – El cielo (2002)



Jakoś nie potrafię się przekonać do późniejszych albumów Dredg, ale El Cielo tak jak zrobiło na mnie wielkie wrażenie siedem lat temu, tak robi do dzisiaj.

28. Opeth – Blackwater Park (2001)



Opeth z czasów, kiedy nie wpadł jeszcze w łapska Stevena Wilsona i był porządnym metalowym zespołem.

29. Bruno Coulais – Le peuple migrateur OST (2002)



Poszedłem do kina na “Dwie Wieże”. Warto było pójść dla dwóch momentów – dla Emiliany Torrini śpiewającej Pieśń Golluma na końcowych napisach, przede wszystkim zaś – dla trailera Makrokosmosu z piosenką Roberta Wyatta. Potem się okazało, że ta Nicka Cave’a jest jeszcze ładniejsza.

30. Arca – On ne distinguait plus les têtes (2007)



Na sam koniec – płytka, która jest ze mną raptem od kilku tygodni, ale co do której czuję, że zasługuje na honorową wzmiankę. Nie tylko dlatego, że Sylvain to prawie jak Sylvian…

I jeszcze drobna statystyka na koniec – lata, z których pochodzą poszczególne płyty:

2000 – 4

2001 – 5

2002 – 7 (!)

2003 – 1

2004 – 3

2005 – 3

2006 – 1 (ale za to jaka)

2007 – 5

2008 – 0

2009 – 1

I znów nie wiem – czy na początku dekady powstawała fajniejsza muzyka, czy po prostu uważniej muzyki słuchałem?

 

 

Co się opłaca budować w Norrlandii

Długo szukałem po bibliotekach Polskiego hydraulika Macieja Zaremby, ale było warto. Obraz szwedzkiego społeczeństwa przedstawiony w jego reportażach budzi niejakie przerażenie, ale ja nie o tym.  Chciałem się tylko podzielić jednym smakowitym cytatem:

Pamiętam wypowiedź pewnego ekonomisty, którego słowa dużo znaczyły w latach sześćdziesiątych: “Jedyne, co się opłaca budować w Norrlandii [północnej Szwecji], to szerokie drogi, by jak najszybciej wywieźć stamtąd ludzi, ha, ha!”

Czy czegoś Wam to nie przypomina?

Dziesięć płyt lat dwutysięcznych

Tak, wiem, że dekada się zaczęła w roku 2001 i skończy dopiero w 2010, a w ogóle mam swoją teorię, że muzyczne dekady przebiegają inaczej niż te kalendarzowe (a więc była dekada rock’n’rolla: 1956-65; dekada psychodelii i rocka progresywnego: 66-75; dekada punka i nowej fali: 76-85, i tak dalej). Co nie zmienia faktu, że wszyscy wokół te listy płyt dekady robią, a że ja jestem w nastroju do podsumowań, a tak się jeszcze składa, że przynajmniej dwa albumy z roku 2000 są dla mnie szczególnie ważne, zestawiłem dziesięć swoich ukochanych, najważniejszych, najczęściej słuchanych płyt dekady.

Nigdy wcześniej w swoim życiu nie słuchałem tyle muzyki, co w tej dekadzie. Ale moje podejście do niej się zmieniało – w pierwszej połowie słuchałem muzyki dużo, wręcz bardzo dużo, wgłąb i wszerz, poznawałem nowe nurty, zostałem fanem post-rocka, norweskiego jazzu, ambientu, przez moment amerykańskiego freak-folku. A potem… coś się zatrzymało, okazało się, że nowa muzyka nie sprawia mi już tyle radości co wcześniej, że miejsca, w których o niej rozmawiałem, albo w ogóle znikły, albo zmieniły swój charakter, że utkwiłem gdzieś w rozkroku między dwoma muzycznymi światami. Nie jest przypadkiem, że na tej liście przeważają płyty z pierwszej połowy dekady.

Wybieram płyty, które były ważne dla mnie kiedyś, ale które przetrwały do dzisiaj. Wiele było w tej dekadzie pozycji chwilowych, przejściowych zachwyceń, które dzisiaj albo nie robią wielkiego wrażenia, albo po prostu nużą. Mam nadzieję, że te pozycje poniżej zostaną ze mną na zawsze.

1. Joanna Newsom – Ys (2006)

O tym albumie pisałem tu i trzyma mnie dalej. Co więcej, odbiło mi do tego stopnia, że pojechałem za nią do Pragi. Może dlatego, że w wyjątkowy sposób łączy te dwa muzyczne światy, o których pisałem.

2. no-man – Returning Jesus (2001)

W poprzednim stuleciu byłem fanem Porcupine Tree, a na dźwięk nazwy no-man ziewałem. Aż usłyszałem ten album. Co prawda dużo czasu mi zajęło, zanim go zrozumiałem i doceniłem w pełni (dlatego nie linkuję swojej recenzji z artrocka, bo się z nią obecnie po prostu nie zgadzam), ale jak już doceniłem, to ta płyta przynajmniej na kilka lat zdefiniowała mój sposób myślenia o muzyce.

3.  A Silver Mountain Zion – He Has Left Us Alone But Shafts of Light Sometimes Grace the Corner of Our Rooms (2000)

Tę i następną płytę odkryłem dla siebie zupełnie przypadkiem. Na początku dekady wśród bywalców muzycznych list dyskusyjnych kwitło wymienianie się listami płyt, a potem już samymi płytami zgranymi na CD-Rach. Tak, chciało nam się chodzić na pocztę, zresztą szerokopasmowy internet wtedy nie istniał, a szczęściarzem był ten, co miał stałe łącze. I właśnie przy okazji przeglądania czyjejś listy płyt zaintrygowała mnie nazwa A Silver Mountain Zion. Tak odkryłem jednego z najważniejszych wykonawców tej dekady.

4. Sidsel Endresen – Undertow (2000)

O ile o Silver Mt. Zion bym pewnie i tak usłyszał – w końcu stali się jednym z najważniejszych wykonawców post-rocka z pierwszej połowy dekady – o tyle o Sidsel nie usłyszałbym w życiu. Nawet już nie pamiętam dziś, od kogo tę płytę dostałem. Wiem natomiast, że bez tego stężonego w kilkudziesięciu minutach smutku jesienne wieczory we Wrocławiu byłyby paradoksalnie jeszcze smutniejsze niż były.

5. Riverside – Second Life Syndrome (2005)

Najlepsza art-rockowa płyta dekady, bez dwóch zdań. O Riversajdach pisze się w kontekście porównań do Dream Theater i Porcupine Tree, ale ta płyta kojarzy mi się przede wszystkim – tematyką, nastrojem, a zwłaszcza intensywnością emocjonalną – z Fishowym Marillion. Inna sprawa, że też w momencie ukazania trafiła mi w nastrój – listopad, pożegnanie z Wrocławiem, ostateczny koniec związku, niepewność, co będzie dalej… Ale słuchając jej mam ciarki do dzisiaj.

6. Kate Bush – Aerial (2005)

Te dwie płyty trafiły do mnie w jednej paczce – i do tej pory nie potrafię się zdecydować, którą z nich bardziej lubię :). Po siedemnastu latach przerwy (bo płytę The Red Shoes traktuję jak Zczubaki Ekwador – jako nieistniejącą), gdy nikt nie wierzył, że wróci, nagrała najlepszą płytę w karierze (a to Coś oznacza, jeśli wcześniej się nagrało Hounds of Love).

7. Antony and the Johnsons – I Am a Bird Now (2005)


Trzecia płyta z 2005 roku, ale w przeciwieństwie do dwóch poprzednich przekonanie się do niej zajęło mi mnóstwo czasu. Długo nie rozumiałem tego całego hajpa na Antony’ego i choć właściwie od początku zachwyciłem się jego głosem, dużo więcej czasu zajęło mi przekonanie się do jego piosenek. Dzisiaj mogę się tylko podpisać pod tą recenzją.

8. Sigur Ros – () (2002)

Osiem lat temu byłem zachwycony tą płytą. Potem Sigur Ros przestali nagrywać ciekawe płyty, wypadli z grona moich ulubionych zespołów i w sumie rzadko do nich wracałem. I byłem w sumie przekonany, że intensywna emocjonalność Nawiasów, o której kiedyś pisałem, że może co słabsze jednostki przyprawić o próbę samobójczą, wyda mi się teraz dziecinna, śmieszna i przestarzała. Nic z tych rzeczy. Prawda, że to płyta jadąca z emocjami po bandzie, ale na mnie nadal robi ogromne wrażenie – mimo że jestem o te osiem lat starszy i (podobno) dojrzalszy.

9. The Mars Volta – Octahedron (2009)

Wydawało mi się wcześniej, że znajdzie się tu któraś z wcześniejszych płyt Mars Volta, De-loused in the comatorium albo Frances the Mute. Ale przy zestawianiu tej listy posłuchałem ich i… po prostu nie kupuję ich w takim stopniu jak Octavarium. Swoją drogą, wydawało się po dwóch poprzednich płytach MV, że już są zespołem dla mnie straconym, że poszli w stronę nagrywania zgiełku, który do mnie jakoś kompletnie nie przemawiał. Cóź, w przeciwieństwie do boksu zawodowego i Listy Trójki, w tym biznesie powroty się zdarzają.

10. Antimatter – Leaving Eden (2007)

Długo się wahałem nad tym dziesiątym miejscem w zestawieniu, ale stwierdziłem, że nie wypada pominąć tego albumu, którego w ciągu ostatnich trzech lat słuchałem – poza Aśką N. – bodaj najczęściej. A w sumie nie jestem przecież jakimś wielkim fanem atmosferycznego metalu, a na płyty Anathemy – zespołu, którego odpryskiem jest Antimatter – reaguję ziewaniem. I przed Leaving Eden nawet o Antimatter nie słyszałem. To może najbardziej tradycyjny album w zestawie – ot, zbiór rockowych ballad. Ale rzadko kiedy komuś się udaje nagrać tak spójny i równy zestaw ballad jak Leaving Eden.

Poza Kate Bush i Sidsel Endresen (i w jakimś stopniu no-man) sami młodzi wykonawcy. Tak wyglądała muzyka w tej dekadzie – gwiazdy lat 70. i 80. chyba ostatecznie przechodzą na twórczą emeryturę (chociaż koncerty ciągle dają niezłe). Myślałem o Peterze Gabrielu, o Davidzie Sylvianie, o Radiohead – ale ani do ich płyt z minionej dekady nie wracałem zbyt często, ani nie stały się one jakimś ważnym momentem w karierze tych wykonawców.

A na następną dekadę – chciałbym sobie życzyć, żeby ta pasja do słuchania muzyki wróciła. Czy raczej  – żeby ten nawrót, jaki odczuwam w tej chwili (nie ukrywam – zapoczątkowany jesiennym koncertem Yes w Spodku) był trwały. I żebym miał z kim tę pasję dzielić. Przez całe lata 90. słuchałem muzyki tak naprawdę sam, nie miałem z kim się podzielić swoimi wrażeniami i fascynacjami. Internet to wszystko zmienił… na pewien czas. Dzisiaj znowu zamykamy się na swoich blogach, i znów nie mogę znaleźć ludzi, którzy myślą o muzyce podobnie do mnie.

Dzieje głupoty w Polsce

Pierwszy i ostatni akapit z jednego kapitelu tekstu Wildsteina z najnowszego Plusa-Minusa:

Pytanie o to czy stać nas na niepodległość jest niepokojące. Niepokoi zwłaszcza częstotliwość jego zadawania. Nie jest ono właściwe dla narodów w dobrej kondycji. Wątpliwości na ten temat nie mieli Polacy w okresie międzywojennym. Mogli narzekać na to co zrobiliśmy z naszą niepodległością, obawiać się o jej zagrożenia, ale tak postawione pytanie, które właściwie kwestionuje prawo Polaków do suwerenności było absolutnym marginesem.

W tym kontekście odpowiedź na pytanie: czy Polaków stać na niepodległość, jest wyjątkowo prosta. Jeśli uznają, że ich nie stać, to niepodległości mieć nie będą; jeśli odpowiedzą, że tak, to mają szansę ją utrzymać i wzmocnić. I na tym można by tekst zakończyć.

Aż ciśnie się na klawisze złośliwy komentarz, ale byłoby to kopanie leżącego. Po stokroć miał rację Aleksander Bocheński nadając swojej słynnej szyderczej krytyce romantycznych historyków i publicystów tytuł Dzieje głupoty w Polsce.


Kleyff wiecznie żywy

Notka z Rzeczpospolitej sprzed ponad tygodnia:

Policja z Olesna zatrzymała 20- i 22-latka, wolontariuszy WOŚP, którzy z powierzonych im puszek ukradli ok. 1 tys. zł. Grozi im do dziesięciu lat więzienia.

Ja wiem, że kluczowe są słowa “grozi” i “do”, no i w ogóle nie jestem pewien, czy autor notki wie, co pisze, ale nic nie poradzę, że przy czytaniu od razu skojarzyła mi się zwrotka nieśmiertelnej Telewizji:

W telewizji pokazali / wczoraj wyrok na kasjera

Za kradzież czterech tysięcy  / cztery lata, pięć miesięcy.

Tylko złoty się umocnił od tego czasu.

O wypraniu Kapuścińskiego

Nie przypominam sobie w ostatnich latach podobnego hajpu w związku z wydaniem nowej książki jak teraz przed premierą biografii Kapuścińskiego autorstwa Domosławskiego. Nie ukrywam, że sam jestem nieźle napalony – od dawna jestem fanem Kapuścińskiego (choć raczej Kapuścińskiego-reportera niż alegorysty czy myśliciela), od mniej dawna także Domosławskiego, którego cenię zwłaszcza za odwagę chodzenia pod prąd i bronienia poglądów mocno niepopularnych w mainstreamowej wizji świata. Książka o Kapuścińskim też powstała dzięki pójściu pod prąd – miał to być podobno kolejny uładzony panegiryk, nic tak naprawdę nie mówiący ani o pisarzu, ani o jego książkach. Będzie inaczej i jestem przekonany, że właśnie taką biografią Domosławski złoży Kapuścińskiemu najgodniejszy możliwy hołd.

Na razie książki nie ma, pojawiło się za to parę wywiadów i artykułów, szczególnie interesujący jeden z nich, samego Domosławskiego w Gazecie. O tym, że w Polsce Kapuściński był wielbiony, prawie stawiano mu za życia pomniki, a jednocześnie jego poglądy i przemyślenia mocno filtrowano. Patrzono na niego przez pryzmat wyłącznie kilku książek (przede wszystkim Cesarza, Imperium, Hebanu i Lapidariów), inne, wcześniejsze, gdzie reporter bardziej otwarcie manifestuje swój lewicowy i antykolonialny światopogląd, wznawiano rzadko lub – jak Gdyby cała Afryka – w ogóle. Albo przynajmniej próbowano zmieniać ich wymowę (przypadek Chrystusa z karabinem na ramieniu opisuje Domosławski).

Ale ja się nie do końca zgadzam z Domosławskim. Polska prawica dobrze Kapuścińskiego zrozumiała i nigdy nie miała wobec niego złudzeń, od czasu do czasu pozwalając sobie na mniej czy bardziej otwartą krytykę. Problem z Kapuścińskim miało natomiast środowisko “Gazety Wyborczej” i jego ideowi sojusznicy. Kapuściński w latach 90. związał się z Gazetą, tu ukazywały się w odcinkach Imperium, Heban i Lapidaria, to Gazeta kreowała na polski użytek status Kapuścińskiego – żywej ikony. Jednocześnie konsekwentnie wspierając budowę polskiej wersji neoliberalizmu czy napad na Serbię i Irak. I żeby to tak nie biło po oczach, trzeba było Kapuścińskiego rozwodnić, wyprać go z najbardziej lewicowych i antykolonialnych treści, zapomnieć o Wojnie futbolowej i Jeszcze dzień życia. Kapuściński – pisarz światowej sławy, ikona reportażu, był powodem do dumy; Kapuściński – zwolennik komunistów w Angoli, usprawiedliwiający terrorystów w Gwatemali budziłby skandal. I dlatego “Gazeta” Kapuścińskiego z poglądów wyprała. To, na ile przy świadomości i za zgodą samego pisarza, to jest bardzo dobre pytanie.

Dobrze, że kilkanaście lat później właśnie dziennikarz “Gazety” poglądy i biografię Kapuścińskiemu przywraca. Coś się jednak zmieniło w Polsce ostatnimi laty.

PS. Polecam znaleziony przy okazji piękny tekst Bratkowskiego o Kapuścińskim sprzed roku.