Tak, wiem, że dekada się zaczęła w roku 2001 i skończy dopiero w 2010, a w ogóle mam swoją teorię, że muzyczne dekady przebiegają inaczej niż te kalendarzowe (a więc była dekada rock’n’rolla: 1956-65; dekada psychodelii i rocka progresywnego: 66-75; dekada punka i nowej fali: 76-85, i tak dalej). Co nie zmienia faktu, że wszyscy wokół te listy płyt dekady robią, a że ja jestem w nastroju do podsumowań, a tak się jeszcze składa, że przynajmniej dwa albumy z roku 2000 są dla mnie szczególnie ważne, zestawiłem dziesięć swoich ukochanych, najważniejszych, najczęściej słuchanych płyt dekady.
Nigdy wcześniej w swoim życiu nie słuchałem tyle muzyki, co w tej dekadzie. Ale moje podejście do niej się zmieniało – w pierwszej połowie słuchałem muzyki dużo, wręcz bardzo dużo, wgłąb i wszerz, poznawałem nowe nurty, zostałem fanem post-rocka, norweskiego jazzu, ambientu, przez moment amerykańskiego freak-folku. A potem… coś się zatrzymało, okazało się, że nowa muzyka nie sprawia mi już tyle radości co wcześniej, że miejsca, w których o niej rozmawiałem, albo w ogóle znikły, albo zmieniły swój charakter, że utkwiłem gdzieś w rozkroku między dwoma muzycznymi światami. Nie jest przypadkiem, że na tej liście przeważają płyty z pierwszej połowy dekady.
Wybieram płyty, które były ważne dla mnie kiedyś, ale które przetrwały do dzisiaj. Wiele było w tej dekadzie pozycji chwilowych, przejściowych zachwyceń, które dzisiaj albo nie robią wielkiego wrażenia, albo po prostu nużą. Mam nadzieję, że te pozycje poniżej zostaną ze mną na zawsze.
1. Joanna Newsom – Ys (2006)
O tym albumie pisałem tu i trzyma mnie dalej. Co więcej, odbiło mi do tego stopnia, że pojechałem za nią do Pragi. Może dlatego, że w wyjątkowy sposób łączy te dwa muzyczne światy, o których pisałem.
2. no-man – Returning Jesus (2001)
W poprzednim stuleciu byłem fanem Porcupine Tree, a na dźwięk nazwy no-man ziewałem. Aż usłyszałem ten album. Co prawda dużo czasu mi zajęło, zanim go zrozumiałem i doceniłem w pełni (dlatego nie linkuję swojej recenzji z artrocka, bo się z nią obecnie po prostu nie zgadzam), ale jak już doceniłem, to ta płyta przynajmniej na kilka lat zdefiniowała mój sposób myślenia o muzyce.
3. A Silver Mountain Zion – He Has Left Us Alone But Shafts of Light Sometimes Grace the Corner of Our Rooms (2000)
Tę i następną płytę odkryłem dla siebie zupełnie przypadkiem. Na początku dekady wśród bywalców muzycznych list dyskusyjnych kwitło wymienianie się listami płyt, a potem już samymi płytami zgranymi na CD-Rach. Tak, chciało nam się chodzić na pocztę, zresztą szerokopasmowy internet wtedy nie istniał, a szczęściarzem był ten, co miał stałe łącze. I właśnie przy okazji przeglądania czyjejś listy płyt zaintrygowała mnie nazwa A Silver Mountain Zion. Tak odkryłem jednego z najważniejszych wykonawców tej dekady.
4. Sidsel Endresen – Undertow (2000)
O ile o Silver Mt. Zion bym pewnie i tak usłyszał – w końcu stali się jednym z najważniejszych wykonawców post-rocka z pierwszej połowy dekady – o tyle o Sidsel nie usłyszałbym w życiu. Nawet już nie pamiętam dziś, od kogo tę płytę dostałem. Wiem natomiast, że bez tego stężonego w kilkudziesięciu minutach smutku jesienne wieczory we Wrocławiu byłyby paradoksalnie jeszcze smutniejsze niż były.
5. Riverside – Second Life Syndrome (2005)
Najlepsza art-rockowa płyta dekady, bez dwóch zdań. O Riversajdach pisze się w kontekście porównań do Dream Theater i Porcupine Tree, ale ta płyta kojarzy mi się przede wszystkim – tematyką, nastrojem, a zwłaszcza intensywnością emocjonalną – z Fishowym Marillion. Inna sprawa, że też w momencie ukazania trafiła mi w nastrój – listopad, pożegnanie z Wrocławiem, ostateczny koniec związku, niepewność, co będzie dalej… Ale słuchając jej mam ciarki do dzisiaj.
6. Kate Bush – Aerial (2005)
Te dwie płyty trafiły do mnie w jednej paczce – i do tej pory nie potrafię się zdecydować, którą z nich bardziej lubię :). Po siedemnastu latach przerwy (bo płytę The Red Shoes traktuję jak Zczubaki Ekwador – jako nieistniejącą), gdy nikt nie wierzył, że wróci, nagrała najlepszą płytę w karierze (a to Coś oznacza, jeśli wcześniej się nagrało Hounds of Love).
7. Antony and the Johnsons – I Am a Bird Now (2005)
Trzecia płyta z 2005 roku, ale w przeciwieństwie do dwóch poprzednich przekonanie się do niej zajęło mi mnóstwo czasu. Długo nie rozumiałem tego całego hajpa na Antony’ego i choć właściwie od początku zachwyciłem się jego głosem, dużo więcej czasu zajęło mi przekonanie się do jego piosenek. Dzisiaj mogę się tylko podpisać pod tą recenzją.
8. Sigur Ros – () (2002)
Osiem lat temu byłem zachwycony tą płytą. Potem Sigur Ros przestali nagrywać ciekawe płyty, wypadli z grona moich ulubionych zespołów i w sumie rzadko do nich wracałem. I byłem w sumie przekonany, że intensywna emocjonalność Nawiasów, o której kiedyś pisałem, że może co słabsze jednostki przyprawić o próbę samobójczą, wyda mi się teraz dziecinna, śmieszna i przestarzała. Nic z tych rzeczy. Prawda, że to płyta jadąca z emocjami po bandzie, ale na mnie nadal robi ogromne wrażenie – mimo że jestem o te osiem lat starszy i (podobno) dojrzalszy.
9. The Mars Volta – Octahedron (2009)
Wydawało mi się wcześniej, że znajdzie się tu któraś z wcześniejszych płyt Mars Volta, De-loused in the comatorium albo Frances the Mute. Ale przy zestawianiu tej listy posłuchałem ich i… po prostu nie kupuję ich w takim stopniu jak Octavarium. Swoją drogą, wydawało się po dwóch poprzednich płytach MV, że już są zespołem dla mnie straconym, że poszli w stronę nagrywania zgiełku, który do mnie jakoś kompletnie nie przemawiał. Cóź, w przeciwieństwie do boksu zawodowego i Listy Trójki, w tym biznesie powroty się zdarzają.
10. Antimatter – Leaving Eden (2007)
Długo się wahałem nad tym dziesiątym miejscem w zestawieniu, ale stwierdziłem, że nie wypada pominąć tego albumu, którego w ciągu ostatnich trzech lat słuchałem – poza Aśką N. – bodaj najczęściej. A w sumie nie jestem przecież jakimś wielkim fanem atmosferycznego metalu, a na płyty Anathemy – zespołu, którego odpryskiem jest Antimatter – reaguję ziewaniem. I przed Leaving Eden nawet o Antimatter nie słyszałem. To może najbardziej tradycyjny album w zestawie – ot, zbiór rockowych ballad. Ale rzadko kiedy komuś się udaje nagrać tak spójny i równy zestaw ballad jak Leaving Eden.
Poza Kate Bush i Sidsel Endresen (i w jakimś stopniu no-man) sami młodzi wykonawcy. Tak wyglądała muzyka w tej dekadzie – gwiazdy lat 70. i 80. chyba ostatecznie przechodzą na twórczą emeryturę (chociaż koncerty ciągle dają niezłe). Myślałem o Peterze Gabrielu, o Davidzie Sylvianie, o Radiohead – ale ani do ich płyt z minionej dekady nie wracałem zbyt często, ani nie stały się one jakimś ważnym momentem w karierze tych wykonawców.
A na następną dekadę – chciałbym sobie życzyć, żeby ta pasja do słuchania muzyki wróciła. Czy raczej – żeby ten nawrót, jaki odczuwam w tej chwili (nie ukrywam – zapoczątkowany jesiennym koncertem Yes w Spodku) był trwały. I żebym miał z kim tę pasję dzielić. Przez całe lata 90. słuchałem muzyki tak naprawdę sam, nie miałem z kim się podzielić swoimi wrażeniami i fascynacjami. Internet to wszystko zmienił… na pewien czas. Dzisiaj znowu zamykamy się na swoich blogach, i znów nie mogę znaleźć ludzi, którzy myślą o muzyce podobnie do mnie.