Ale czarnowidzem się okazałem… Ale naprawdę wolę rozczarowywać się w tę stronę.
Liczyłem na determinację i charakter Justyny Kowalczyk, dzięki którym – mimo niesprzyjających okoliczności – będzie w stanie wydrzeć przeciwnikom medale. Okazało się, że pojawiła się jedna niesprzyjająca okoliczność więcej: fenomenalna forma Margit Björgen (już nie wnikajmy, skąd ona się wzięła). Justyna robiła co mogła, wywalczyła medale w sprincie i biegu łączonym. A dzisiaj dosłownie wyszarpała to złoto. I nie przypominam sobie, kiedy medal polskiego zawodnika sprawił mi tyle satysfakcji. Zwłaszcza w kontekście tego, co się wokół Justyny działo przez te całe igrzyska.
Liczyłem na doświadczenie Hannu Lepistö, które pozwoli Adamowi Małyszowi osiągnąć szczyt formy właśnie w tym najważniejszym momencie i może powalczyć o jakiś medal. Ale żeby tych medali było aż dwa… nie, w życiu bym nie przypuszczał.
Pisałem, że jakikolwiek medal kogokolwiek spoza trójki Kowalczyk-Małysz-Sikora byłby ogromną sensacją. I dziś właśnie taka sensacja miała miejsce. Tym fajniejsza, że przecież już wielu, łącznie z prezesem Nurowskim, jechało po ekipie łyżwiarskiej – mimo że było wiadomo, że główną szansą na dobry wynik jest właśnie bieg drużynowy. Turyn się przypomina.
I jeszcze moja osobista satysfakcja – nie było mnie w Polsce przez 12 dni igrzysk, ale widziałem aż trzy medale Polaków, i to te trzy najradośniejsze: pierwszy, najcenniejszy i najbardziej niespodziewany. Trzeba mieć nosa.