Chciałem napisać o fantastycznym Giro d’Italia. Od dawna oglądam Wielkie Toury (i w ogóle kolarstwo) z mniejszym zainteresowaniem niż w latach 90, nawet nie ze względu na afery dopingowe i brak wielkich osobowości, ale ze względu na dramatyczną przewidywalność rywalizacji. Nawet jeśli organizatorzy przygotowali trudną trasę, nic z tego dla rywalizacji nie wynikało – była jazda całego peletonu do ostatniej góry, tam ostateczna selekcja i wygrywał ten co miał wygrać. W tym roku Giro było kompletnie nieprzewidywalne, a przebieg rywalizacji dramatyczny i pełen zwrotów. Dwa były kluczowe: Montalcino i Aquila. Szalony, przypominający północne klasyki etap w Toskanii, gdzie Liquigas poniósł poważne straty, a potem etap, gdzie chyba wysiadły słynne słuchawki albo po prostu dyrektorzy sportowi kompletnie zgłupieli – i kilkudziesięcioosobowa ucieczka z wieloma świetnymi kolarzami zarobiła kilkanaście minut nad dotychczasowymi liderami wyścigu. Dzięki temu Liquigas został zmuszony do ofensywnej jazdy – która zaczęła się już na Monte Grappa (w “normalnym” wyścigu liderzy nawet nie spojrzeliby na górkę znajdującą się 40 km przed metą). I tak Basso odrabiał straty etap po etapie, aż w Aprice został liderem. Wspominałem już tutaj, że tak naprawdę moja fascynacja zawodowym kolarstwem zaczęła się właśnie podczas etapu przez Mortirolo do Apriki, w 1994 roku. Później kolarze wielokrotnie przejeżdżali przez Mortirolo, ale nigdy rywalizacja nawet nie zbliżyła się poziomem emocji do tamtej walki Pantaniego z Indurainem i Bierzinem. Aż do tego roku. Szarżę Arroyo na zjeździe do Edolo w obronie maglia rosa można śmiało postawić obok najwspanialszych zjazdów Savoldellego. Niestety, zabrakło pół minuty i wyścig rozstrzygnął się na tym lekceważonym dojeździe do Apriki (znów analogia z 1994 rokiem :). Z jednej strony kibicowałem Basso i Nibalemu, z drugiej wkurzałem się patrząc jak Arroyo sam ciągnie grupę kolarzy, którzy są generalnie lepszymi góralami od niego i którzy też powinni walczyć o miejsce w klasyfikacji. Nie udało się, ale Hiszpan zaskarbił sobie ogromny szacunek kibiców na całym świecie. Zresztą nie tylko on. Nibali, bez którego Basso by pewnie nie wygrał. Scarponi – gdyby nie drużynowa czasówka, byłby o włos od zwycięstwa. Evans – parę razy już był na podium w GT, ale nigdy nie walczył tak dzielnie i z taką wielką determinacją jak w tym roku. Każdy z nich bardziej zasługuje na oklaski i bardziej zapisze się w mojej pamięci niż wszyscy zwycięzcy Giro z ostatnich kilku lat.
Sam nie śledziłem tegorocznego Giro z wielką uwagą od początku. Obejrzałem błotne zapasy w Montalcino, ale po nudnym górskim etapie do Terminillo znów wróciłem do lurkowania. Dopiero po Monte Grappa, a już zwłaszcza po Zoncolanie wciągnąłem się na całego. Ostatni tydzień oglądałem z zapartym tchem, pozwalając sobie nawet na wcześniejsze wyjście z pracy, aby zdążyć na Mortirolo – tak jak robiłem w złotych czasach Marca Pantaniego.
I tak chciałem napisać o fantastycznym Giro d’Italia jako o przebłysku nadziei dla światowego kolarstwa, ale tymczasem przeczytałem o aferze z motorkami i zarzutach, jakie zaczyna się stawiać najwybitniejszemu kolarzowi ostatnich lat (z całym szacunkiem do Contadora). I znów, jak w 2006 roku, nie wiem, czy oglądam wspaniały sportowy spektakl, czy… coś zupełnie innego. Nawet jeśli w samym Giro motorków nie było.