Jak obejrzałem uczestnika Ligi Mistrzów

Ostatni raz na meczu ligowym w Polsce byłem jeszcze w zeszłym tysiącleciu. Nie, nie dlatego, że boję się agresywnych kibiców albo jestem zniesmaczony poziomem ligi i korupcją – ot, po prostu są  ciekawsze zajęcia. (Zresztą gdy w zeszłym roku chciałem się raz wybrać na mecz – okazało się, że nie mogę ot tak pójść i kupić sobie biletu, muszę mieć identyfikator ze zdjęciem. Antykibolskie w założeniu przepisy PZPN tak naprawdę obracają się przeciw takim piknikom jak ja, którzy po prostu chcieliby raz na jakiś czas spędzić przyjemne popołudnie na meczu ligowym). Tymczasem kilkakrotnie modyfikowane plany wycieczki wielkanocnej ostatecznie zawiodły mnie w Wielką Fatrę, i okazało się, że nocleg wypadł mi w Rużomberku. Co więcej – zaraz obok stadionu piłkarskiego. Co więcej – gdy wróciłem z wycieczki, na tym stadionie właśnie trwał mecz, w którym rywalem miejscowego MFK był aktualny mistrz Słowacji i uczestnik Ligi Mistrzów, MSK Żylina. Czy mogłem nie pójść? Zwłaszcza, że bilety po dwa euro (w Polsce widziałem bilety za sześć złotych już na klasę A, i to parę lat temu).

Mecz był nudną kopaniną, zakończoną adekwatnym wynikiem 0:0. Żylina przeważała, ale jak gospodarze raz czy drugi zastosowali pressing, to sobie z nim ewidentnie nie radziła. Sędziowanie – dramatyczne. Nie podyktowano ewidentnego karnego dla gości, sędzia mylił się przy rzutach rożnych, faulach etc. – przy czym z dziwną systematycznością mylił się na korzyść miejscowych. Doping – bardzo ładnie przez całą połowę dopingował żółto-zielony sektor gości (z flagą Górala Żywiec :), natomiast u miejscowych wyglądało to po prostu dramatycznie. Kilkudziesięciu chłopaków próbowało coś intonować, ale dość szybko się zniechęcili, zagłuszeni przez szmery i trąbki. Tak, trąbki są plagą w Rużomberku. Sam miałem nieszczęście usiąść obok takiego jednego trębacza – i od zabrania mu siłą jego instrumentu połączonego jeszcze z jakimś aktem przemocy fizycznej powstrzymywała mnie tylko obawa przed nagłówkami prasowymi krzyczącymi, że polscy bandyci stadionowi przenoszą się na Słowację. Stadionik zresztą jest malutki (na niecałe 5 tysięcy; spiker doniósł, że na meczu było 3887 ludzi) – w sam raz na 30-tysięczne miasto, ale niekoniecznie w sam raz na pierwszą ligę, i to nawet biorąc poprawkę na inną skalę Słowacji (w której niespełna stutysięczna Żylina to prawie metropolia).

I teraz pytanie: jak to się dzieje, że przy tym wszystkim to oni grają w Lidze Mistrzów, a nie my?

 

Advertisement

Jak (nie) rozliczyłem się przez internet

Można rozliczać podatki przez Internet. W tym roku rozliczam PIT-37 i PIT-38. Na pierwszym mam nadpłatę, na drugim – zobowiązanie. Oczywiście jedno z drugim powinno się potrącić i byłem przekonany, że to potrącenie działa automatycznie. Tymczasem zadzwoniłem do US i okazało się, że… muszę napisać pismo z prośbą o potrącenie obu rozliczeń, i najlepiej dostarczyć je osobiście do Urzędu.

Czyli – stworzono rozwiązanie naprawdę świetne, bardzo wygodne i ułatwiające życie – a potem się okazało, że znów ktoś nie przemyślał jakiegoś szczegółu, przez co rozwiązanie staje się niewygodne i przestaje ułatwiać życie. Cóż, do następnego razu.

Nienawidzę apgrejdów

Dostałem w pracy nowego laptopa (właśnie na nim piszę tę notkę). Koniec ze starym, ze zjechaną matrycą, dzięki której widziałem zawsze w excelowych tabelkach kilka dodatkowych krawędzi pionowych – ten jest elegancki, wypasiony, a przy tym leciutki i bardzo wygodny. Niestety, przyjechał z Windows 7.

Sam Windows 7 pewnie nie jest zły, jak się do niego przyzwyczaić – problem polega na tym, że ze względów kompatybilności zmuszony jestem pracować na Excelu 2003 (pomijam już fakt, że się do tej wersji Excela całkiem przyzwyczaiłem, nawet limit sześćdziesięciu pięciu tysięcy wierszy przestał mi przeszkadzać, i nie widzę powodu, żeby jej zmieniać). Otóż okazało się, że otwarcie kolejnego pliku .xls z poziomu Eksploratora (czy jak on się teraz nazywa) powoduje… odpalenie nowej instancji Excela. Przez co oczywiście ileś tam operacji, które były dla mnie oczywistą oczywistością (dynamiczne zmiany wartości w jednym pliku uzależnione od argumentów w innym pliku; wpisywanie adresów z innych plików za pomocą kliknięcia odpowiedniej komórki; korzystanie z makr z osobistego skoroszytu) po prostu przestało działać.

Koledzy z działu IT poradzili, żebym uruchamiał pliki z poziomu Excela, a nie z Eksploratora. Oczywiście, tak się da. Ostatni raz tak robiłem 15 lat temu, kiedy pracowałem w Windows 3.11 i Excelu 5.0. Potem kazali zmienić rejestr – zmieniłem, i teraz już w ogóle nie mogę odpalić Excela 2003 z poziomu Eksploratora. Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, to mnie znienawidzą.

Nawet jeśli znajdziemy rozwiązanie (może ktoś się spotkał z podobnym problemem?), to czasu i energii, jakie straciłem na zmuszanie komputera do zachowania się zgodnego z oczekiwaniami (i takiego, jak się zachowywał przez ostatnie 15 lat) nie zwróci mi nic. Nie lubię pana, panie Ballmer.

(Linuksiarzy i japkowców proszę o powstrzymanie się, jeśli nie będą mieli nic konstruktywnego do powiedzenia).

 

 

Nagle wszyscy są Ślązakami

Nagle wszyscy są Ślązakami. O swojej śląskości przypomnieli sobie Marek Migalski i Joanna Kluzik-Rostkowska, śląskie ślady w rodzinie znalazła Miłada Jędrysik, a śląską dziewczynę – Marcin Meller. List do mieszkańców Śląska napisali dziennikarze i intelektualiści związani z PiS. Bardzo mnie ten list rozbawił, pokazuje bowiem, jak bardzo głęboko zakorzenione u PiS-owców uprzedzenia i historyczne mity uniemożliwiają im przemówienie do Ślązaków akceptowanym przez nich językiem – nawet kiedy naprawdę tego chcą. Autorzy listu piszą o “komunistycznych patologiach czy nawet błędach III RP” – ale o tym, co się działo w II RP, o tym, jak junta Piłsudskiego potraktowała Wojciecha Korfantego, o tępiącej śląską odrębność polityce wojewody Grażyńskiego milczą. Cóż, Piłsudski i jego towarzysze są przecież dla autorów listu wzorem patriotyzmu, więc jakiekolwiek słowo krytyki na jego temat nie przeszłoby im przez gardło. Ale w ten sposób tylko pokazują swoją ignorancję i brak zrozumienia dla Śląska.

Paradoksalnie, ignorancję i brak zrozumienia dla Śląska pokazują też ścigający się, kto najmocniej pojedzie po Jarosławie Kaczyńskim po jego wypowiedzi o “śląskości jako zakamuflowanej niemieckości”. Wypowiedzi, jak to zwykle u Kaczyńskiego, mocno niefortunnej i pozwalającej sobie na absolutnie niedopuszczalne uogólnienie. Ale idę o zakład, że ani Meller, ani Jędrysik, ani tłumy innych nowo objawionych Ślązaków nie czytają forów internetowych o tematyce śląskiej; nie słyszeli o fladze “Oberschlesien” wywieszonej na stadionie Ruchu; nie zwrócili uwagę organizowaną przez działaczy RAŚ i nagłaśnianą przez zaprzyjaźnionych z nimi dziennikarzy akcję uczczenia śląskiej tragedii 1945, o mocno w moim odczuciu steinbachowskim posmaku. Nie pamiętają też protestów działaczy Związku Ludności Narodowości Śląskiej przeciw zmianie oficjalnej nazwy obozu Auschwitz, i pojawiających się przy tej okazji wypowiedzi relatywizujących zbrodnie nazistowskich Niemiec. Uczciwość w dyskusji nakazywałaby odnieść się również do tych wypowiedzi – ale przecież nie chodzi o jakąkolwiek uczciwość, ale o kolejną okazję do przykopania Kaczyńskiemu.

Mam do Was prośbę, panowie i panie Pospieszalski, Wildstein, Semka, Meller i Jędrysik. Dajcie nam spokój i nie używajcie nas do gierek między sobą.

 

5 kwietnia

To dziś ten dzień…

Uwielbiam piąte dni kwietnia. Ze względu na tę piosenkę. Ze względu na różne piękne rzeczy, które się tego dnia zdarzyły. Ze względu na to, że to jest już ten moment, w którym nie można mieć wątpliwości, że wiosna już jest z nami.

Chociaż różnie to bywało. Tamtego 5 kwietnia czternaście lat temu był deszcz ze śniegiem…

Podmienili Pana Piotra

Za wiele rzeczy uwielbiam Piotra Kaczkowskiego, ale w szczególności ceniłem u niego to, że prezentując muzykę w radiu przez prawie pięćdziesiąt lat, a słuchając jej – jeszcze dłużej, nie zamknął się w przeszłości, ciągle chce mu się wyszukiwać nowe rzeczy, przynosić nowe płyty. Trochę się to zmieniło, gdy zabrano mu popołudniową sobotnią Zapraszamy do Trójki, ale nawet w Minimaksach oprócz dobrze znanych staroci były starocie nieznane – oraz nowości.

Później Pan Piotr zniknął z Trójki. I gdy przed kilkoma miesiącami wrócił – uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie już słuchać jego Tonacji. W kółko Red Box, Led Zeppelin i Fish. Ok, uwielbiam stary Marillion i personalnie jego lidera, ok, bardzo cenię Zeppelinów, ok, też kiedyś lubiłem Chenko. Ale ile można? Ktoś podmienił Pana Piotra na jakąś jego inną wersję – wersję żyjącą tylko przeszłością. Red Box to jest w ogóle jakiś fenomen – zespół, który nagrał kiedyś jeden utwór bardzo ważny wtedy, w tamtym czasie i miejscu, potem wydał fajną płytę z jednym sporym przebojem – ale sposób, w jaki obecnie jest w Trójce fetowany, jest dla mnie po prostu niezrozumiały. Jakby Plenty było największym wydarzeniem od czasów OK Computer.

Słucham teraz Red Box zarzynających For America (myślę, że ja bym lepiej zaśpiewał od pani śpiewającej drugi głos), i myślę sobie o jubileuszu Trójki. Być może to jest cecha charakterystyczna wszystkich jubileuszy, ale jakoś przez te dni Trójka wyjątkowo wydała mi się radiem zorientowanym na przeszłość, a nie na przyszłość. Bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciu lat. I może to jest też jeden z powodów podmiany Pana Piotra.

"Stracone pokolenie"

Tak się zastanawiam, ile “pokoleń” opisywała już Wyborcza przez te 22 lata swojego istnienia. Dzisiaj na topie jest pokolenie “stracone”.  Czytam sobie te listy i wywiady (szczególnie ruszył mnie wywiad z niejaką Malgorzatą znaleziony dzisiaj na portalu) i się zastanawiam nad jedną rzeczą: czym się różnimy?

Moje pokolenie wchodziło na rynek pracy w dość specyficznym i pod pewnymi względami podobnym do “straconego pokolenia” momencie. Skończył się boom połowy lat 90., na który załapali się nasi starsi koledzy, zaczynało się głębokie spowolnienie przełomu dekad. Z pracą się zrobiło nagle bardzo trudno. Ale do głowy nam nie przyszło, żeby o swoje niepowodzenia na rynku pracy mieć pretensje do rządu. Wiadomo, że jakość rządzenia ma jakiś tam pośredni wpływ na sytuację gospodarczą i liczbę miejsc pracy, ale wiadomo też, że to nie rząd tworzy miejsca pracy ani nawet nie od rządu zależy, ile tych miejsc będzie.

Myślę, że tym, co nas różni od “straconego pokolenia”, jest doświadczenie “łatwo dostępnej” pracy na emigracji. Czytając Małgorzatę, a także wielu jej kolegów próbujących wracać z emigracji, odnoszę wrażenie, że im się wydaje, że wracając do Polski robią nam łaskę, że teraz rząd powinien zrobić “pstryk” i zapewnić jej miejsce pracy w zawodzie za odpowiednie wynagrodzenie. Otóż guzik, nikomu łaski nie robicie. Rynek pracy się zmienia i wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach będzie jeszcze trudniejszy i jeszcze bardziej konkurencyjny niż obecnie, i to nie tylko w Polsce, ale i w Irlandii czy Wielkiej Brytanii.

Oczywiście nie mam zamiaru umniejszać dramatu ludzi, którzy nie są w stanie znaleźć sensownej pracy. Problem wcale nie dotyczy przecież tylko absolwentów szkół dansu i lansu – kłopot ze znalezieniem pracy w zawodzie mają także, wbrew propagandzie, także inżynierowie, i to po tych podobno “przyszłościowych” kierunkach. Niedawno rozmawiałem ze znajomą z prawie ukończonym doktoratem biotechnologii, która jest skłonna szukać jakiejkolwiek pracy.

Ale nie obwinia za to Donalda Tuska.