Przeczytałem, że Polacy przestali wyjeżdżać na długie weekendy, a jak już wyjeżdżają, to raczej tego samego dnia wracają do domu. Nie wiem czy to prawda i jeśli to prawda, to co jest tego przyczyną (kredyty trzeba spłacać?), w każdym razie moja tegoroczna obserwacja tę tezę jakby potwierdzała. W drodze powrotnej ruch na trasie Korbielów-Żywiec-Bielsko-Katowice był mniejszy niż podczas “normalnego” weekendu. Na Słowacji polskie samochody były zdecydowaną mniejszością, a przecież pamiętam czasy, kiedy jakieś 80% pojazdów miało literki PL. Ja wiem, że była beatyfikacja, że zapowiadano okropną pogodę, i że przez ten cholerny kurs konwersji Słowacja się nagle zrobiła dla polskich turystów zdumiewająco droga, ale mimo wszystko mnie to zaskoczyło. W samych górach pustki już były totalne – przez cztery dni chodzenia spotkaliśmy kilku turystów w okolicach hotelu górskiego w Polanie, i jeszcze dwóch motocyklistów gdzieś nad Łomem nad Rimavicą.
W sumie to była wycieczka z dwunastoletnią historią – pomysł wyjazdu w Rudawy Słowackie został bezpośrednio zainspirowany przeczytaniem w jakimś starym numerze “Gór” tekstu Pożegnanie jesieni Darka Dyląga, a w szczególności obejrzeniem zdjęć ilustrujących ten tekst. Wymyśliłem tę wycieczkę, zorganizowałem ją… po czym okazało się, że nie dostałem na nią urlopu (do dziś nie mogę tego Eustachemu wybaczyć). Później miałem okazję poznać autora tekstu, a nawet pokłócić się z nim na temat Gorganów, ale jakoś w okolice Gór Weporskich nigdy nie dotarłem. Aż do teraz.
Warto było czekać – jest tam dokładnie tak, jak myślałem. Góry piękne, beskidzkie w stylu, ale wręcz niesamowicie puste. A okolica Łomu nad Rimawicą, z kilkoma wioskami na płaskowyżu stanowiącymi wyspę w morzu gór, jest unikatem chyba w całych Karpatach Zachodnich (zresztą krajobraz jest bardziej “izerski” niż karpacki).