Nie było w Budapeszcie poważnych protestów, kiedy Orban likwidował wszelkie ograniczenia swojej władzy; nie było ich, kiedy grał na coraz bardziej nacjonalistycznej nucie i kumplował się z Putinem; nie było ich, kiedy zamykał węgierski odpowiednik OFE; nie było ich nawet, kiedy wprowadzał najwyższy VAT w Europie. Wystarczyło jednak, że zaproponował podatek (ok. 10 zł miesięcznie) od danych ściąganych przez internet, a na ulice Budapesztu wyległy tłumy, jakich nie widziano od pamiętnej wpadki Gyurcsanya.
Internet stał się świętą krową demokracji. W Polsce długo nie można było go na normalnych warunkach owatować, a jak już to zrobiono, to dano plaster w postaci ulgi internetowej (ciekawe, czemu nie ma np. ulgi komórkowej – dzisiaj w erze smartfonów rozróżnianie jednej od drugiej zresztą byłoby dość kłopotliwe). Ale stał się czymś więcej – swoistym opium mas. Europejska młodzież nie protestuje przeciw bezrobociu, umowom śmieciowym, pogłębiającemu się rozwarstwieniu i ogólnemu brakowi perspektyw, bo ma tani (piracki) dostęp do kultury w internecie. I dopiero kiedy ktoś zabierze (lub choćby ograniczy) jej ten dostęp, może poczuć się naprawdę wkurzona. Tak było z ACTA, tak jest teraz na Węgrzech.
To tak naprawdę jest przeraźliwie smutne. Koniec bajek o tworzeniu przestrzeni społecznej – dzisiaj internet działa jak smoczek, który wkłada się społeczeństwu do buzi, żeby nie płakało.