O wpływie ordynacji wewnątrzpartyjnej na historię Polski

Czytając w ramach archeologii politycznej monografię Unii Demokratycznej (autorstwa Arkadiusza Nyzio) znalazłem jedną bardzo interesującą uwagę: powszechnie stosowane w polskich partiach politycznych głosowanie blokowe (do zarządów czy rad), gdzie głosujący oddaje tyle głosów ile jest miejsc do wyboru w organie, jest czynnikiem drastycznie wzmagającym polaryzację frakcyjną i zwiększającym ryzyko rozpadu partii.

Tak właśnie stało się z Unią Wolności – dzięki zastosowaniu głosowania blokowego większościowa frakcja geremkowców wycięła w pień mniejszościową frakcję tuskowców na kongresie w roku 2000. Efekty znamy – to wydarzenie było dla tuskowców bezpośrednim impulsem do wyjścia z UW i stworzenia Platformy Obywatelskiej. Gdyby Unia miała bardziej demokratyczną (tzn. bardziej zabezpieczającą pozycję mniejszości) ordynację, być może Tusk by z niej nie wyszedł, scena polityczna uksztaltowałaby się inaczej i nie męczylibyśmy się od 15 lat z prawicowym duopolem.

Jeśli ktoś kiedyś napisze monografię partii Razem (w końcu jej historia jest już dłuższa niż historia Unii Demokratycznej), nie powinien pominąć tego, że była jedną z pierwszych partii w Polsce, która od głosowania blokowego odeszła, w zamian stosując metodę głosowania preferencyjnego albo głosu ograniczonego (limited voting). I w dużej mierze dzięki temu nigdy nie doszło do całkowitego wycięcia frakcji mniejszościowej z władz partii, co pozwoliło mimo wszelkich zawirowań zachować jej jedność w krytycznym momencie, umożliwiło stworzenie lewicowej koalicji i wejście do parlamentu.

To jest też wniosek do Nowej Lewicy i do innych partii politycznych: wprowadźcie, najlepiej do statutu, zakaz stosowania głosowania blokowego, jeśli chcecie pozostać partią demokratyczną i nie podzielić losu Unii Wolności.

Advertisement

Druga opcja lewicowej bańki

Przeprowadziłem na swojej twitterowej banieczce ankietę, który z kandydatów byłby dla lewicowych wyborców drugim wyborem (pierwszym jest oczywiście Robert Biedroń), gdyby wybory były preferencyjne. Oczywiście nie należy wyciągać z niej zbyt daleko idących wniosków, a na wynik mógł mieć wpływ termin przeprowadzenia – bezpośrednio po niefortunnej, mówiąc bardzo łagodnie, wypowiedzi Małgorzaty Kidawy-Błońskiej o kryzysie imigracyjnym. Tym niemniej wyniki są dość zaskakujące:

ankieta

Hołownia jest nadal przez bańkę postrzegany jako katolicki radykał i najwyraźniej nie dowierza ona jego deklaracjom, że zmienił w różnych kwestiach zdanie. Natomiast to że lewaki jako mniejsze zło traktują konserwatystę Kosiniaka-Kamysza, dość dalekiego poglądami w większości kwestii od lewicy, niż centrystkę Kidawę-Błońską, powinno być dla niej dzwonkiem alarmowym w kontekście drugiej tury.  W której, jeśli do niej wejdzie, życzę jej zwycięstwa, więc pozwalam sobie tu się odzywać mimo że nie jest moją kandydatką pierwszego wyboru.

Nie sądzę, żeby tu chodziło o jedną czy drugą nietrafioną wypowiedź MKB. Nie tylko ja odnoszę wrażenie, że mówi przede wszystkim do swojej bazy, a nie dba o to by tę bazę poszerzać z myślą o zwycięstwie w drugiej turze. Tymczasem dwa tygodnie między pierwszą a drugą turą to może być dużo za mało czasu, żeby do siebie przekonać tych wyborców innych kandydatów, którzy nie są absolutnie zdecydowani głosować na każdego kandydata anty-PiSu.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego wyborcy lewicy bez entuzjazmu myślą o głosowaniu na kandydatkę PO – brak zaufania na opozycji. Fundamentalnym błędem Platformy było traktowanie innych partii opozycyjnych nie jako partnera, ale jako potencjalnej przystawki. Otóż nie wzmacnia się kogoś, kto chce Cię zjeść. Kandydatce PO powinno zależeć na pokazaniu, że jako prezydentka będzie realizować ponadpartyjną agendę, uwzględniać postulaty innych partii opozycyjnych czy wręcz wziąć reprezentantów tych partii do Kancelarii Prezydenta (co właśnie zapowiedział Kosiniak-Kamysz).

Lewicy i PSL-owi udało się wymusić na Platformie zawarcie paktu senackiego, dzięki któremu wyborcy całej demokratycznej opozycji mogli mieć poczucie, że głosują na “swoich” kandydatów do Senatu. Bez niego Senat nie zostałby odbity, co – jak już widać – ma rangę polityczną dużo wyższą od przewidywań. Otóż analogicznie wyborcy wszystkich kandydatów opozycji muszą mieć poczucie, że będą reprezentowani w drugiej turze. Bez tego już możemy gratulować zwycięstwa Andrzejowi Dudzie.