W 2019 roku po raz pierwszy w historii polskiej polityki mieliśmy sytuację, że faktycznie wszystkie komitety wystawiły listy koalicyjne (nawet jeśli z powodów prawnych tylko jedna była koalicyjna “oficjalnie”). Problemy z układankami na listach 2019 będą jednak tylko niewinną zabawą w porównaniu do tego, co czekałoby nas na ewentualnej liście Koalicji 276. Mielibyśmy do czynienia z sytuacją kompletnie bezprecedensową w polskiej – i zapewne światowej – polityce:
Patrząc na stan obecny i rozważając najszerszy wariant, w koalicji mielibyśmy Polskę 2050, Koalicję Obywatelską (czyli PO, Nowoczesną, Zielonych i Inicjatywę Polską), Lewicę (czyli Nową Lewicę i Razem) i Koalicję Polską (PSL i Unię Europejskich Demokratów). Wyliczyłem więc _dziewięć_ partii partycypujących w tej układance, jeśli o kimś zapomniałem to serdecznie przepraszam.
W takim układzie _nie da_ się już wrócić do pomysłu senatora Borowskiego ze stałymi numerami. Pomysł ten był o tyle sam w sobie problematyczny, że zakładał, że wyborca będzie w ogóle szukał przedstawiciela „swojej” partii na liście – tymczasem wielu z nich po prostu głosuje według wzorca na pierwszego z listy, albo pierwszą kobietę, albo osobę ze swojej miejscowości, bez uwzględniania przynależności partyjnej. Teraz trzeba by jednak przydzielić stałe numery od 1 do 9 – gdy w niektórych okręgach potencjalnie biorących miejsc byłoby tylko cztery. Nie mówiąc już o tym, że taki pomysł powoduje, że np. drugi kandydat PO jest „spychany” na dalekie miejsce na liście – za kandydatem Inicjatywy Polskiej, mimo że potencjał i poparcie obu organizacji są nieporównywalne.
Załóżmy teraz hipotetycznie, że poszczególni uczestnicy koalicji mieliby szczery zamiar uczciwego podzielenia się mandatami – czyli np. proporcjonalnie do poparcia poszczególnych partii. (Jest to oczywiście założenie bardzo optymistyczne – przy Bloku Senackim to wyglądało tak, że z 49 kandydatów, którzy zwyciężyli z jego poparciem, 44 (90%) to byli kandydaci Koalicji Obywatelskiej, mimo że KO miała tylko 56% udziału w poparciu Bloku – licząc głosami oddanymi do Sejmu). Przy takim założeniu (biorąc pulę z sondażu Ipsos) KO miałoby 104 mandaty (którymi by się jakoś rozdzieliło między swoimi koalicjantami), Polska 2050 – również 104, Lewica 52 i PSL – 20.
Otóż problem polega na tym, że przy otwartych listach wyborczych nie da się takiego podziału zadekretować. W ramach listy głosuje się na osoby, nie na partie, i nie ma mechanizmu zapewniającego proporcjonalną reprezentację poszczególnych partii w ramach jednej listy.
Może prosty przykład: na liście Koalicji Liter znaleźli się przedstawiciele Samogłosek i Spółgłosek. Lista zdobyła trzy mandaty, a oto wyniki poszczególnych kandydatów::
Alfa – 100 000
Beta – 50 000
Gamma – 40 000
Epsilon – 35 000
Eta 30 000
Lambda 10 000
Samogłoski (Alfa, Epsilon i Eta) zdobyły łącznie 165 tys. głosów, a Spółgłoski tylko 100 tysięcy. Jednak dwa mandaty przypadną przedstawicielom Spółgłosek (Becie i Gammie), a Samogłoskom tylko jeden – zbyt dużo głosów się „zmarnowało” na Alfę.
Radą na to byłoby przekonanie części wyborców Alfy, żeby przerzucili swój głos na Epsilona. W wyborach 2019 kampanii Razem udało się przekonać część swoich wyborców, żeby zagłosowali nie na Adriana Zandberga (jedynka), tylko na Magdalenę Biejat (czwórka), w efekcie czego Biejat zrobiła drugi wynik na liście i została posłanką. Mimo wszystko, takie przypadki udanego strategicznego głosowania wewnątrz listy były dotąd ewenementem, a ich przeprowadzenie w większej skali wydaje się nierealne.
Łatwiejsze zadanie stałoby przed Lewicą – w większości okręgów celem jest dla niej zdobycie jednego/dwóch mandatów i koncentrując głosy na swoich rozpoznawalnych poliiykach (a Lewica rozpoznawalnymi politykami dysponuje) powinna bez problemu swoją pulę posłów zdobyć. Prawdziwe wyzwanie natomiast stałoby przed Polską 2050. Przy samodzielnym starcie mogłaby liczyć w tej chwili na ok. 100 mandatów, w niektórych okręgach miałaby szanse nawet na 4 mandaty. Głosujący na P2050 głosowaliby jednak przede wszystkim na szyld i program, a nie na poszczególnych kandydatów, którzy w tym momencie są nierozpoznawalni. Jak przekonać wyborców do głosowania na poszczególnych kandydatów „od Hołowni” na wspólnej liście wyborczej? Co więcej, nie tylko na jednego, ale na kilku, w momencie, gdy będą mieli i mniejszą osobistą rozpoznawalność niż kandydaci KO czy Lewicy, ale nie będą dysponowali środkami z subwencji na kampanię?
Oczywiście można sobie deklarować, że „najważniejsze jest pokonanie PiS”, można też zakładać że ewentualna „Koalicja276” zajmie się przede wszystkim przywracaniem praworządności (co jest fikcją – praworządność praworządnością, a zarządzać państwem będzie trzeba). Tym niemniej jeśli któryś z uczestników tej koalicji będzie mieć przekonanie, że na niej stracił, że został ograny, to w drastyczny sposób wpłynie to na wolę współpracy w przyszłości.