Okazało się, że byłem pesymistą, chociaż jeszcze parę dni temu zdawało się, że byłem optymistą. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, a krytykować występ na igrzyskach przed końcem igrzysk – zwłaszcza jeśli wiadomo, że potencjalnie najsilniejsze punkty dopiero przed nami. Po raz pierwszy w XXI wieku Polska wychodzi z przeklętej strefy 10-11 medali i notuje wynik, który odpowiada jej potencjałowi demograficznemu i ekonomicznemu. Chociaż powiedzmy sobie uczciwie – udało się to wyłącznie dzięki fenomenalnemu występowi lekkoatletów.
Lekkoatleci zaliczyli w Tokio występ, jaki się udaje raz na sto lat. Dziewięć medali, w tym cztery złote, to pobicie dotychczasowego rekordu ilościowego (również z Tokio, z tym że z 1964) i jakościowego (z Sydney 2000). Nie tylko medale zdobyli wszyscy, których uważałem za poważne szanse medalowe (Nowicki, Fajdek, Włodarczyk, Andrejczyk, 4×400 K – przy czym może poza Nowickim wszyscy przystępowali do igrzysk ze swoimi problemami), nie tylko dodali od siebie kandydaci z drugiego rzędu, ale dodali dwa złota, których nie kalkulowali nawet najwięksi optymiści. Złoto Dawida Tomali to jest dla mnie mocna kandydatura do miana największej sensacji w historii polskiego olimpizmu, złoto sztafety mieszanej to jest przykład dostrzeżenia i perfekcyjnego wykorzystania szansy.
Moim zdaniem ten występ nie jest do powtórzenia i w Paryżu trzeba się liczyć z regresją do średniej – powiedzmy do poziomu 6 medali, jakie Polska miała na ostatnich lekkoatletycznych MŚ. Tyle że pozostałe sporty, poza lekką, w Tokio zdobyły zaledwie pięć… Gdyby więc la zaliczyła nawet “przeciętny” występ, to znów skończylibyśmy na ok. 11 medalach.
Przy czym ja występ większości dyscyplin oceniam całkiem pozytywnie i uważam, że nawet poza lekką polska reprezentacja zaprezentowała się lepiej niż w Londynie czy w Rio. Kajaki płaskie zanotowały najlepszy występ od Sydney, wiosła nie powtórzyły kapitalnego występu w Rio, ale nie spadły poniżej długoletniej średniej. Pływacy mimo problemów organizacyjnych mieli najlepszy występ od Aten i wygląda, że mają jakieś tam perspektywy na przyszłość. Dżudocy, mimo fatalnych losowań, dzielnie walczyli z najgroźniejszymi rywalami i nawet udało im się pokonać przedstawicielkę dominatorów z Japonii. Szpadzistki i siatkarze przegrali minimalnie ćwierćfinały z późniejszymi mistrzami olimpijskimi. Największe straty w stosunku do Rio poniosło kolarstwo – zdumiewa mnie, że dekadę temu mieliśmy całą grupę dobrych zawodniczek w kolarstwie górskim, a dzisiaj po odejściu Mai Włoszczowskiej nie będzie nikogo. Co więcej, za chwilę tak samo będzie na szosie, gdy kariery skończą Rafał Majka i Michał Kwiatkowski. Dalej leży strzelectwo, ciężary chyba już nie podniosą się po aferze Zielińskich w Rio.
Są więc jakieś tam perspektywy, ale istnieje też poważna szansa, że gdy lekka nie dowiezie, znowu spadniemy na poziom 10-11 medali. A nie wydaje mi się, żeby władze miały jakiś plan działań – z rozmowy choćby z tremerem kajakarek Krykiem wynika, że od odejścia ministra Bańki nie ma z kim rozmawiać.
W sumie były to ciekawe igrzyska, na dobrym poziomie sportowym (zwłaszcza w lekkiej atletyce, rekordy świata na 400 m przez płotki są po prostu epokowe) i rozgrywane w dobrej atmosferze. Na szczęście też poza pojedynczymi przypadkami Covid nie wpłynął na wyniki na samych igrzyskach.