Dlaczego nie podoba mi się Świat wg Nohavicy

Po raz kolejny bilety na koncert Jaromira Nohavicy w Korezie rozeszły się jak wołowina bez kości w czasach schyłkowego PRL-u, a niżej podpisany musiał obejść się smakiem. Nohavica jest w Polsce artystą popularnym wielce, choć są tacy, co o nim nie słyszeli: na przykład taki burmistrz rodzinnego miasta czeskiego barda nie znał “Tešinskej” – co swoją drogą pokazuje wyraźnie, jak wygląda w praktyce transgraniczność obecnego Cieszyna.

Tym, którzy Nohavicy jeszcze nie znali – w tym panu burmistrzowi – z pomocą przyszedł Antoni Muracki, który w towarzystwie znakomitych gości przygotował płytę “Świat wg Nohavicy” z polskimi wersjami piosenek JN. Płyta jest już na rynku od ponad pół roku… i chyba zrozumiałem dzięki niej lepiej źródło tak wielkiej popularności JN w Polsce. Ale zupełnie wbrew intencjom Murackiego. Uświadomiłem sobie bowiem, że takie połączenie ciepła i liryzmu z autoironicznym humorem, za które uwielbiam Nohavicę, jest na polskim rynku produktem absolutnie deficytowym. Że żaden z polskich artystów zaproszonych przez Murackiego do swojego projektu (a zaprosił absolutną śmietankę polskiej piosenki literackiej: Wojnowską, Geppert, Woźniaka, Sikorowskiego, Czyżykiewicza, Daukszewicza, Wolną Grupę Bukowina…) konkurencją dla Nohavicy w tym obszarze nie jest. Co więcej, trudno zarzucić Murackiemu błędy obsadowe – jedynym znanym mi artystą, który – jak sądzę – mógłby stanąć na wysokości zadania, jest Olek Grotowski. Bo i Andrzej Waligórski, dzięki interpretacji którego zyskał nieśmiertelność, był z wszystkich polskich autorów najbliżej tego połączenia humoru, ironii i liryzmu.

Efekt jest taki, że na “Świecie według Nohavicy” nie ma klimatu Nohavicy, dominuje zaś ów smutasowaty nastrój, za który serdecznie znielubiłem w pewnym momencie cały krąg zwany Krainą Łagodności. Pewnie, są wyjątki: śliczna interpretacja Koszulki Michała Łanuszki (chociaż akcenty na ostatnią sylabę dają po uszach!), Mam ledwie bliznę w wykonaniu Tadeusza Woźniaka czy wspomniana Cieszyńska Artura Andrusa – o zaśpiewanej po polsku przez samego Nohavicę Gdy odwalę kitę nie wspominając. Większość wykonań jest jednak po prostu przeciętna i raczej zniechęca do JN niż zachęca.

Ale tak naprawdę ten wpis sponsorują dwa wykonania, które mnie tak bardzo zbulwersowały, że stwierdziłem, że muszę o nich napisać. Mowa o Mikymauz i Pane prezidente, sprofanowanych przez, odpowiednio, Mirosława Czyżykiewicza i Krzysztofa Daukszewicza. Oba utwory z krótkiej listy tych najważniejszych utworów JN, oba zaśpiewane kompletnie bez wyczucia, zrozumienia, smaku. Czyżykiewicz najwyraźniej pomylił Nohavicę z jakimś Przemysławem Gintrowskim, Daukszewicz zrobił z pięknego, uniwersalnego tekstu agitkę polityczną.  Ok, rozumiem, że nie mógł się powstrzymać od przywalenia Kaczyńskim, z odruchami warunkowymi trudno walczyć. Ale – głównym bohaterem oryginału jest autor listu do prezydenta: to nad jego nierozumieniem świata się zastanawiamy i jemu współczujemy. Z tekstu Daukszewicza znika i to zastanowienie, i to współczucie.

Nie, Panie prezydencie i Myszka Miki zdecydowanie przepełniają czarę goryczy. Szkoda czasu i pieniędzy, zwłaszcza że można po prostu posłuchać oryginału.

Advertisement

Płyty lat dwutysięcznych – druga dziesiątka

W uzupełnieniu poprzedniego wpisu i na prośbę Verne’a, zacząłem zestawiać drugą dziesiątkę. I tak się przy tym rozpędziłem, że skończyło się na trzeciej.  Oczywiście kolejności nie należy traktować zbyt poważnie, oczywiście też przynajmniej o kilku płytach mogłem zapomnieć :). Staram się nie powtarzać tych samych wykonawców – gdyby nie to, pewnie znalazłaby się jeszcze jedna płyta no-man, Silver Mt. Zion, może The Mars Volta…

11. Camel – A Nod and A Wink (2002)



Stara miłość nie rdzewieje. To najprawdopodobniej pożegnanie z muzyką Camel – ale pożegnanie wspaniałe.

12. Radiohead – Kid A (2000)



Gdy w 2000 roku poznawałem tę płytę, byłem przekonany, że mamy do czynienia z czymś zupełnie wyjątkowym: będący na samym szczycie zespół nagrywa płytę kompletnie odjechaną (nie, że OK Computer nie było odjechane), kompletnie eksperymentalną i bardzo progresywną. Miałem nadzieję, że to będzie początek nowej drogi dla samego Radiohead, jak i dla całej muzyki XXI wieku. Tak się nie stało, Kid A jest “tylko” jednorazowym skokiem w bok, ciekawostką – i dlatego “tylko” w drugiej dziesiątce.


13. Hood – Cold House (2001)



Gdyby mnie ktoś zapytał, o co chodziło w rocku progresywnym, dałbym mu do przesłuchania Close To The Edge. Gdyby mnie ktoś zapytał, o co chodziło w post-rocku, dałbym mu Cold House.

14. PJ Harvey – White Chalk (2007)



Tori Amos nie żyje, niech żyje PJ Harvey.

15. Fennesz – Venice (2004)



Znawcy pewnie wybraliby wcześniejszą Endless Summer, ja jednak wolę Venice – głównie ze względu na poniższy cudowny kawałek z udziałem Jednego Z Moich Ukochanych Wokalistów.


16. Supersilent – 6 (2003)



Wbrew pozorom i odkurzacz potrafi być melodyjny.

17. Mogwai – Rock Action (2001)



Zdążyłem się załapać na ostatni moment w karierze Mogwai, kiedy byli jeszcze zespołem twórczym i ciekawym.

18. Mum – Finally We Are No One (2002)



To samo dotyczy Muminków.

19. Piano Magic – Writers Without Homes (2002)



To samo dotyczyłoby Piano Magic, ale po kryzysie w połowie dekady otrząsnęli się i nagrali świetny album Ovations. Mimo wszystko i tak najbardziej lubię płyty z początku lat dwutysięcznych, a zwłaszcza powyższą.

20. Yann Tiersen & Shannon Wright (2004)



W rankingu najsmutniejszych płyt dekady na równi z Sidsel Endresen, Silver Mt. Zion i Sigur Ros.

21. Peter Gabriel – Up (2002)




Pierwsza połowa genialna, druga – taka sobie. Mimo to – mnóstwo radości mi ta płyta sprawiła wtedy i cieszy do teraz.

22. Porcupine Tree – Fear of a Blank Planet (2007)



Steven Wilson zawrócony z drogi ku coraz cięższemu i bardziej technowemu brzmieniu. Zastanawiałem się nad wcześniejszym Lightbulb Sun, ale jednak jako całość wolę Fear of a Blank Planet – chociaż i tak moje ulubione płyty Porcupine Tree ukazały się w dekadzie poprzedniej.


23. Tim Bowness & Samuel Smiles – World of Bright Futures (2000)

Niestety, mimo usilnych poszukiwań nie udało się znaleźć próbki z tego – bardzo rzadkiego – albumu. Ponieważ jednak nie mogę pozwolić, żeby PT Czytelnicy odeszli od kasy niezadowoleni, w zamian Bowness z Chilversem z późniejszej płyty.




24. Bark Psychosis – Codename Dustsucker (2004)



Obok Kate Bush, najbardziej zaskakujący powrót dekady. Zespół, który w latach 90. przecierał ścieżki post-rockowcom, po dziesięciu latach przerwy nagrał album równie dobry, równie ciepły, równie pełen radości jak Hex.

25. Gazpacho – Night (2007)



W Polsce szum wokół zespołu zrobił się po ubiegłorocznej Tick Tock, ja jednak wolę Night.


26. Björk – Vespertine (2001)



Wiem, że w dobrym towarzystwie nie wypada się przyznawać, że to moja ulubiona płyta Björk – ale mojej reputacji w sumie i tak nic już nie zaszkodzi.

27. Dredg – El cielo (2002)



Jakoś nie potrafię się przekonać do późniejszych albumów Dredg, ale El Cielo tak jak zrobiło na mnie wielkie wrażenie siedem lat temu, tak robi do dzisiaj.

28. Opeth – Blackwater Park (2001)



Opeth z czasów, kiedy nie wpadł jeszcze w łapska Stevena Wilsona i był porządnym metalowym zespołem.

29. Bruno Coulais – Le peuple migrateur OST (2002)



Poszedłem do kina na “Dwie Wieże”. Warto było pójść dla dwóch momentów – dla Emiliany Torrini śpiewającej Pieśń Golluma na końcowych napisach, przede wszystkim zaś – dla trailera Makrokosmosu z piosenką Roberta Wyatta. Potem się okazało, że ta Nicka Cave’a jest jeszcze ładniejsza.

30. Arca – On ne distinguait plus les têtes (2007)



Na sam koniec – płytka, która jest ze mną raptem od kilku tygodni, ale co do której czuję, że zasługuje na honorową wzmiankę. Nie tylko dlatego, że Sylvain to prawie jak Sylvian…

I jeszcze drobna statystyka na koniec – lata, z których pochodzą poszczególne płyty:

2000 – 4

2001 – 5

2002 – 7 (!)

2003 – 1

2004 – 3

2005 – 3

2006 – 1 (ale za to jaka)

2007 – 5

2008 – 0

2009 – 1

I znów nie wiem – czy na początku dekady powstawała fajniejsza muzyka, czy po prostu uważniej muzyki słuchałem?

 

 

Dziesięć płyt lat dwutysięcznych

Tak, wiem, że dekada się zaczęła w roku 2001 i skończy dopiero w 2010, a w ogóle mam swoją teorię, że muzyczne dekady przebiegają inaczej niż te kalendarzowe (a więc była dekada rock’n’rolla: 1956-65; dekada psychodelii i rocka progresywnego: 66-75; dekada punka i nowej fali: 76-85, i tak dalej). Co nie zmienia faktu, że wszyscy wokół te listy płyt dekady robią, a że ja jestem w nastroju do podsumowań, a tak się jeszcze składa, że przynajmniej dwa albumy z roku 2000 są dla mnie szczególnie ważne, zestawiłem dziesięć swoich ukochanych, najważniejszych, najczęściej słuchanych płyt dekady.

Nigdy wcześniej w swoim życiu nie słuchałem tyle muzyki, co w tej dekadzie. Ale moje podejście do niej się zmieniało – w pierwszej połowie słuchałem muzyki dużo, wręcz bardzo dużo, wgłąb i wszerz, poznawałem nowe nurty, zostałem fanem post-rocka, norweskiego jazzu, ambientu, przez moment amerykańskiego freak-folku. A potem… coś się zatrzymało, okazało się, że nowa muzyka nie sprawia mi już tyle radości co wcześniej, że miejsca, w których o niej rozmawiałem, albo w ogóle znikły, albo zmieniły swój charakter, że utkwiłem gdzieś w rozkroku między dwoma muzycznymi światami. Nie jest przypadkiem, że na tej liście przeważają płyty z pierwszej połowy dekady.

Wybieram płyty, które były ważne dla mnie kiedyś, ale które przetrwały do dzisiaj. Wiele było w tej dekadzie pozycji chwilowych, przejściowych zachwyceń, które dzisiaj albo nie robią wielkiego wrażenia, albo po prostu nużą. Mam nadzieję, że te pozycje poniżej zostaną ze mną na zawsze.

1. Joanna Newsom – Ys (2006)

O tym albumie pisałem tu i trzyma mnie dalej. Co więcej, odbiło mi do tego stopnia, że pojechałem za nią do Pragi. Może dlatego, że w wyjątkowy sposób łączy te dwa muzyczne światy, o których pisałem.

2. no-man – Returning Jesus (2001)

W poprzednim stuleciu byłem fanem Porcupine Tree, a na dźwięk nazwy no-man ziewałem. Aż usłyszałem ten album. Co prawda dużo czasu mi zajęło, zanim go zrozumiałem i doceniłem w pełni (dlatego nie linkuję swojej recenzji z artrocka, bo się z nią obecnie po prostu nie zgadzam), ale jak już doceniłem, to ta płyta przynajmniej na kilka lat zdefiniowała mój sposób myślenia o muzyce.

3.  A Silver Mountain Zion – He Has Left Us Alone But Shafts of Light Sometimes Grace the Corner of Our Rooms (2000)

Tę i następną płytę odkryłem dla siebie zupełnie przypadkiem. Na początku dekady wśród bywalców muzycznych list dyskusyjnych kwitło wymienianie się listami płyt, a potem już samymi płytami zgranymi na CD-Rach. Tak, chciało nam się chodzić na pocztę, zresztą szerokopasmowy internet wtedy nie istniał, a szczęściarzem był ten, co miał stałe łącze. I właśnie przy okazji przeglądania czyjejś listy płyt zaintrygowała mnie nazwa A Silver Mountain Zion. Tak odkryłem jednego z najważniejszych wykonawców tej dekady.

4. Sidsel Endresen – Undertow (2000)

O ile o Silver Mt. Zion bym pewnie i tak usłyszał – w końcu stali się jednym z najważniejszych wykonawców post-rocka z pierwszej połowy dekady – o tyle o Sidsel nie usłyszałbym w życiu. Nawet już nie pamiętam dziś, od kogo tę płytę dostałem. Wiem natomiast, że bez tego stężonego w kilkudziesięciu minutach smutku jesienne wieczory we Wrocławiu byłyby paradoksalnie jeszcze smutniejsze niż były.

5. Riverside – Second Life Syndrome (2005)

Najlepsza art-rockowa płyta dekady, bez dwóch zdań. O Riversajdach pisze się w kontekście porównań do Dream Theater i Porcupine Tree, ale ta płyta kojarzy mi się przede wszystkim – tematyką, nastrojem, a zwłaszcza intensywnością emocjonalną – z Fishowym Marillion. Inna sprawa, że też w momencie ukazania trafiła mi w nastrój – listopad, pożegnanie z Wrocławiem, ostateczny koniec związku, niepewność, co będzie dalej… Ale słuchając jej mam ciarki do dzisiaj.

6. Kate Bush – Aerial (2005)

Te dwie płyty trafiły do mnie w jednej paczce – i do tej pory nie potrafię się zdecydować, którą z nich bardziej lubię :). Po siedemnastu latach przerwy (bo płytę The Red Shoes traktuję jak Zczubaki Ekwador – jako nieistniejącą), gdy nikt nie wierzył, że wróci, nagrała najlepszą płytę w karierze (a to Coś oznacza, jeśli wcześniej się nagrało Hounds of Love).

7. Antony and the Johnsons – I Am a Bird Now (2005)


Trzecia płyta z 2005 roku, ale w przeciwieństwie do dwóch poprzednich przekonanie się do niej zajęło mi mnóstwo czasu. Długo nie rozumiałem tego całego hajpa na Antony’ego i choć właściwie od początku zachwyciłem się jego głosem, dużo więcej czasu zajęło mi przekonanie się do jego piosenek. Dzisiaj mogę się tylko podpisać pod tą recenzją.

8. Sigur Ros – () (2002)

Osiem lat temu byłem zachwycony tą płytą. Potem Sigur Ros przestali nagrywać ciekawe płyty, wypadli z grona moich ulubionych zespołów i w sumie rzadko do nich wracałem. I byłem w sumie przekonany, że intensywna emocjonalność Nawiasów, o której kiedyś pisałem, że może co słabsze jednostki przyprawić o próbę samobójczą, wyda mi się teraz dziecinna, śmieszna i przestarzała. Nic z tych rzeczy. Prawda, że to płyta jadąca z emocjami po bandzie, ale na mnie nadal robi ogromne wrażenie – mimo że jestem o te osiem lat starszy i (podobno) dojrzalszy.

9. The Mars Volta – Octahedron (2009)

Wydawało mi się wcześniej, że znajdzie się tu któraś z wcześniejszych płyt Mars Volta, De-loused in the comatorium albo Frances the Mute. Ale przy zestawianiu tej listy posłuchałem ich i… po prostu nie kupuję ich w takim stopniu jak Octavarium. Swoją drogą, wydawało się po dwóch poprzednich płytach MV, że już są zespołem dla mnie straconym, że poszli w stronę nagrywania zgiełku, który do mnie jakoś kompletnie nie przemawiał. Cóź, w przeciwieństwie do boksu zawodowego i Listy Trójki, w tym biznesie powroty się zdarzają.

10. Antimatter – Leaving Eden (2007)

Długo się wahałem nad tym dziesiątym miejscem w zestawieniu, ale stwierdziłem, że nie wypada pominąć tego albumu, którego w ciągu ostatnich trzech lat słuchałem – poza Aśką N. – bodaj najczęściej. A w sumie nie jestem przecież jakimś wielkim fanem atmosferycznego metalu, a na płyty Anathemy – zespołu, którego odpryskiem jest Antimatter – reaguję ziewaniem. I przed Leaving Eden nawet o Antimatter nie słyszałem. To może najbardziej tradycyjny album w zestawie – ot, zbiór rockowych ballad. Ale rzadko kiedy komuś się udaje nagrać tak spójny i równy zestaw ballad jak Leaving Eden.

Poza Kate Bush i Sidsel Endresen (i w jakimś stopniu no-man) sami młodzi wykonawcy. Tak wyglądała muzyka w tej dekadzie – gwiazdy lat 70. i 80. chyba ostatecznie przechodzą na twórczą emeryturę (chociaż koncerty ciągle dają niezłe). Myślałem o Peterze Gabrielu, o Davidzie Sylvianie, o Radiohead – ale ani do ich płyt z minionej dekady nie wracałem zbyt często, ani nie stały się one jakimś ważnym momentem w karierze tych wykonawców.

A na następną dekadę – chciałbym sobie życzyć, żeby ta pasja do słuchania muzyki wróciła. Czy raczej  – żeby ten nawrót, jaki odczuwam w tej chwili (nie ukrywam – zapoczątkowany jesiennym koncertem Yes w Spodku) był trwały. I żebym miał z kim tę pasję dzielić. Przez całe lata 90. słuchałem muzyki tak naprawdę sam, nie miałem z kim się podzielić swoimi wrażeniami i fascynacjami. Internet to wszystko zmienił… na pewien czas. Dzisiaj znowu zamykamy się na swoich blogach, i znów nie mogę znaleźć ludzi, którzy myślą o muzyce podobnie do mnie.

Odkrywanie Czesława Niemena

Czesław Niemen jest jak Jan Paweł II. Polacy go kochają, ale w ogóle nie słuchają.

Mam 35 lat. Rocka progresywnego i pokrewnych gatunków słucham przez ponad połowę tego czasu. Poznałem setki płyt różnych zespołów z mniej i bardziej egzotycznych krajów. Twórczości najwybitniejszego polskiego artysty tego nurtu do tego tygodnia nie znałem (poza Enigmatic i Marionetkami). Faktem jest, że nie było za bardzo jak poznać. Przez długie lata płyty Niemena z drugiej połowy lat 70. (poza Aerolitem) w ogóle nie zostały wydane na CD, później pojawiły się tylko na boksie “Niemen od początku” – którego w momencie ukazania się nie kupiłem (nie lubię być zmuszany do kupowania boksów), a potem znikł ze sklepów. O obecności w mediach nie ma co mówić – dla polskich radiowców (wcale nie tylko tych mainstreamowych) Niemen skończył się na “Bema pamięci rapsodzie”.

Nie chcę mówić, że Katharsis czy Idee Fixe to są skończone arcydzieła. Są to płyty nierówne, z lepszymi i gorszymi momentami, ale jako całość na pewno stanowią ważne pozycje polskiego rocka. Tymczasem – ich po prostu nie ma, nie funkcjonują w obiegu kultury. Zupełnie inaczej niż choćby płyty SBB z tego samego okresu. Ale też SBB mieli prościej – oni nie zmieniali stylu, nie przeszli takiej drogi jak Niemen – który zaszedł nią dalej niż oczekiwali tego od niego dziennikarze, krytycy i publiczność. W czasach standardów soulowych, “Dziwnego świata”, nawet płyty Niemen Enigmatic – publiczność za nim nadążała (chociaż z coraz większym trudem). W okresie, o którym mówimy – nadążać przestała. Można porównać karierę Niemena z drogą twórczą Marka Grechuty. Grechuta też został zaszufladkowany i też gdy z tej szufladki próbował wyjść (zwłaszcza w czasie współpracy z WIEM) spotykał się z niezrozumieniem swojej publiczności. A przecież Droga za widnokres czy Magia obłoków to są płyty w porównaniu z Aerolitem czy Katharsis znacznie mniej awangardowe. Z drugiej strony, na początku tej dekady bez problemu można było do Drogi czy Magii w ślicznych wydaniach CD dotrzeć i się nimi zachwycić (vide przykład niżej podpisanego). Zupełnie inaczej niż z Niemenem.

Tak czy owak, to bardzo dziwne uczucie odkrywać dla siebie najwybitniejszego polskiego rockmana w historii, jakby to był jakiś Nieznany Kanon Rocka z Francji albo innej Japonii. A tak się właśnie w tej chwili czuję.

 

 

 

 

Wpis niszowy, czyli powrót do Anglagård

Od wczoraj non-stop słucham zespołu Anglagård. Na początku lat 90., kiedy to zostawałem fanem rocka progresywnego, wydawało się, że ten gatunek przeżywa swoją drugą młodość. Pojawiło się sporo młodych zespołów nawiązujących do najwybitniejszych osiągnięć gatunku z pierwszej połowy lat 70., ale nawiązujących twórczo, tak że ich muzyka brzmiała świeżo i – mimo oczywistych inspiracji – oryginalnie. Anglagård był chyba najciekawszy z tego całego grona – łącząc muzykę w stylu King Crimson (72-74) ze szwedzkim folklorem, nagrał dwie płyty, które błyskawicznie zyskały kultowy status (w utwierdzeniu tego statusu bardzo pomagała niedostępność tych płyt – przez wiele lat nie dało się ich kupić w żaden sposób, dopiero w tym roku ukazują się wznowienia).

Złudzenia drugiej młodości szybko prysły. Wspomniane młode zespoły albo w ogóle się rozwiązały po jednej-dwóch (maksymalnie trzech) płytach, albo uprościły swój styl, albo w ogóle przestały mieć cokolwiek wspólnego z rockiem progresywnym. Począwszy od połowy lat 90., moe pojedyncze nowe płyty art-rockowe wywołały we mnie jakieś większe emocje. Niestety, bo mimo flirtów czy to z indie-rockiem, czy z post-rockiem, czy z freak-folkiem, czy z ambientem lub jazzem co raz sobie uświadamiam, że najbardziej kocham właśnie tamtą muzykę. (Ostatnio na przykład na koncercie Yes, na który w ogóle nie za bardzo chciałem iść, a który zakończył się powrotem do yesomanii w ciężkiej postaci). I co gorsza, w tamtych nurtach też najbardziej jestem skłonny pokochać to, co mi rocka progresywnego przypomina (dlatego np. zostałem fanem Sigur Rós albo Joanny Newsom).

O Anglagård przeczytałem w takim fanzinie “Off”, najlepszym piśmie poświęconym rockowi progresywnemu w historii polskiej papierowej prasy. Ukazywał się on właśnie w połowie lat 90., a jego redaktorem był znany obecnie dziennikarz muzyczny piszący w Opiniotwórczym Tygodniku – ale już o zupełnie innej muzyce. Innego dziennikarza tegoż tygodnika mam zaszczyt znać osobiście (czasami tu nawet zagląda), poznaliśmy się na koncercie Ostatniego Ważnego Zespołu Rocka Progresywnego, później w różnych miejscach w sieci prowadziliśmy zażarte, acz inspirujące dyskusje. I zastanawiam się, jak to się stało, że oni (ale nie tylko oni przecież) odpłynęli w różne muzyczne światy, podczas gdy ja – szukałem, dochodziłem do granicy, ale ciągle jednak wracałem?

W przyszłym roku minie 18 lat od premiery pierwszej płyty Anglagård, Hybris. Dokładnie tyle samo czasu, ile wtedy minęło od premiery ostatniego wielkiego albumu King Crimson, Red. Dla dzisiejszego słuchacza tamta Nowa Progresja jest taką samą zamierzchłą przeszłością jak dla mnie wtedy ta Stara. I raczej do niej nie będzie miał powodu wracać.

A może szkoda. Bo Hybris i Epilog po tych kilkunastu latach nadal zachwycają.

PS. Odkąd mam odtwarzacz CD w jeździdle, przestałem narzekać, że mam do pracy aż 35 minut. Wręcz przeciwnie – wczoraj, gdy słuchałem odkurzonej po nie wiem jak długim czasie Lady Lake Gnidrologa, żałowałem, że nie mogłem wysłuchać płyty do końca :).

 

 

UK, czyli coś więcej niż spełnione marzenie

Coś więcej, bo w sumie o tym nawet nie marzyłem.

Wydawało mi się po koncercie Van der Graaf Generator sprzed dwóch i pół roku, że to była już ostatnia Legenda, o obejrzeniu której na żywo przez ileś tam lat marzyłem i wreszcie to marzenie udało się spełnić. Że innych już albo zobaczyłem na żywo (Camel, Yes, Jethro Tull, Peter Gabriel), albo zobaczenie ich jest kompletnie nierealne (Led Zeppelin, Genesis w najlepszym składzie, Pink Floyd z Watersem, King Crimson w składzie i repertuarze z 1974 roku, Talk Talk, Marillion z Fishem). Że zostało mi śledzenie współczesnych gwiazd i nie ma co liczyć na powroty do przeszłości.

Wydawało mi się do dzisiaj. Dzisiaj tak z głupia frant wszedłem na stronę Rock Serwisu i zobaczyłem… bilety na koncerty United Kingdom w Polsce.

Bilety na koncerty United Kingdom w Polsce. Pierwsze w ogóle koncerty reaktywowanego United Kingdom. 3 listopada w Krakowie.

Co prawda oni się oficjalnie nie nazywają United Kingdom, a używają kryptonimu UK30th. Ale przecież w składzie jest dwóch najważniejszych muzyków zespołu – Eddie Jobson i John Wetton, a towarzyszyć im będzie między innymi Tony Levin.

Przepadam za United Kingdom. Za obiema płytami. Za jazzowymi odlotami z pierwszej, za mini-hitem Rendez-vous 6.02 i suitką Carrying No Cross, stanowiącą swoiste epitafium dla rocka progresywnego lat 70. Za Jobsonem solo: za ultra rzadkim podobno albumem jego projektu Zinc, który udało mi się kupić na allegro za jakieś 40 zł – sprzedający chyba nie zdawał sobie sprawy, jakim skarbem dysponuje, za rozsławionymi przez Piotra Kaczkowskiego piłeczkami pingpongowymi. Ale to wszystko wydawało się zamkniętą raz na zawsze przeszłością. A skoro nie, to może jednak i Genesis zagrają kiedyś z Gabrielem i Hackettem?

Ale jestem podjarany.

Z cyklu: mój 1989 rok

Rok 1989 był datą najważniejszego przełomu w historii Polski ostatniego półwiecza, ale dla mojego rocznika był datą przełomu podwójnego. Między pierwszą a drugą turą wyborów zdawaliśmy egzaminy wstępne do szkoły średniej. Podstawówkę kończyliśmy jeszcze w Polsce Jaruzelskiego i Rakowskiego, liceum zaczynaliśmy już w Polsce Mazowieckiego. Tak się składa, że dla mnie liceum – to liceum i ta klasa – było wyjątkowo ważnym okresem w życiu, odegrało ogromną rolę w ostatecznym ukształtowaniu mnie na tę osobę, jaką jestem, i w nim poznałem kilka bardzo ważnych dla mnie osób, z których większość jest bardzo ważna do dziś.

Ale jeszcze zanim poszedłem do liceum, zdarzyło się coś, co w nie mniejszym stopniu zmieniło mój świat. Kiedyś już pisałem o tym. Mam sporo czasu, wakacje się powoli kończą, postanowiłem sobie tego wieczoru więc posłuchać radia. Do tej pory byłem fanem muzyki mocno umiarkowanym. Owszem, regularnie słuchałem trójkowej Listy, czasami popołudniowej sobotniej Zapraszamy do Trójki, prowadzonej wtedy również przez Marka Niedźwieckiego; czasem jakiejś tam audycji z przebojami w Dwójce. O nagrywaniu i kolekcjonowaniu płyt nawet mi się nie śniło. Owszem, miałem swoich ulubieńców. Jednym z nich był pewien wokalista o charakterystyczym, wysokim głosie, na którego pierwszy raz zwróciłem uwagę, gdy na Liście pojawiła się jego (i Mike’a Oldfielda) urocza piosenka Shine, a potem bardzo mi się spodobały dwa jego przeboje z Vangelisem: I’ll Find My Way Home i The Friends of Mr. Cairo. I właśnie tego wieczoru, w Wieczorze Płytowym, w niedzielę 27 sierpnia 1989 roku, Tomasz Beksiński zapowiedział właśnie jego, Jona Andersona, płytę. Co prawda kompletnie wtedy nie wiedziałem, kim byli pozostali panowie tworzący zespół Anderson Bruford Wakeman Howe, mimo że Beksa wspominał coś o Yes – ale mnie się nazwa Yes kojarzyła wtedy tylko z pewnym hitem, który w 1983 roku zrobił niezłą karierę także na polskich listach przebojów. Tak czy owak entuzjazm, z jakim TB opowiadał o tej płycie spowodował, że wyjąłem z szafy kasetę (nie pamiętam już, czy to była stilonka, czy jakieś niemieckie badziewie) i włączyłem przycisk Record.

Przez następną godzinę odkrywałem dla siebie świat, którego istnienia nawet wcześniej nie podejrzewałem. A potem mogłem do niego wracać jeszcze raz i znów jeszcze raz. Po kilku miesiącach odtwarzania non-stop taśma w kasecie się urwała – ale na szczęście istniały już wtedy przegrywalnie i mogłem sobie nagrać ABWH na kasetę jeszcze raz. A przy pierwszej okazji kupiłem sobie płytę kompaktową.

Przez te dwadzieścia lat poznałem tysiące płyt i dziesiątki tysięcy utworów. Wiele z nich dzisiaj uważam za ważniejsze niż ABWH, wiele lubię bardziej, do wielu częściej wracam. Ale to ABWH pozostanie na zawsze pierwsza.

Jak (nie) byłem na koncercie Steve’a Hogartha

Koncert miał być o 20. Taką godzinę miałem na bilecie, tak głosiły reklamy, więc spokojnie wsiadłem po 18 w moje jeździdło i potoczyłem je po DK 94. Jakież było moje zdziwienie, gdy parę minut przed 20 stanąłem przed krakowską Rotundą i zobaczyłem plakaty z przekreśloną czarnym flamastrem godziną 20 – i poprawioną na 19. Pewnie to przez te cholerne Wianki – tego samego dnia koncertował Lenny Kravitz, więc nie chcieli robić konkurencji. (Swoją drogą, widziałem, jak parę ludzi ewakuowało się z Rotundy w trakcie recitalu Steve’a. Frajerzy).

Klnąc w duchu, wpadłem na salę. H akurat śpiewał Afraid of Sunlight. Po następnych trzech-czterech utworach zacząłem czuć się magicznie – i w tym momencie nastąpiła seria trzasków, jakby ktoś odpalał petardy. Nie wiem dokładnie, co się popsuło, w każdym razie efekt był taki, że mikrofon przestał działać. Przez pół godziny próbowano usunąć awarię – bez skutku (H w tym czasie rozdawał autografy), po czym artysta powiedział, że mu przykro, zaprosił ludzi blisko siebie i zaśpiewał jeszcze trzy utwory bez mikrofonu. Po czym koncert się skończył.

Od organizatora, firmy Good Music Productions, nie usłyszeliśmy ani słowa przeprosin.

Cóż, trzeba być czujnym.

Szkoda. Cieszyłem się na ten koncert, na obejrzenie Steve’a bez tych czterech beztalenci, z którymi z niewiadomych powodów ciągle występuje. Swoją drogą, jak to się wszystko zmienia. Gdy te prawie 20 lat temu zostawałem fanem Marillion, jak większość polskich fanów (których opinię niewątpliwie ukształtował fan nr 1, wtedy jeszcze nie Wampir 656) jeździłem po “nowym wokaliście” równo. (Dla niektórych z tych fanów mimo upływu 20 lat on nadal pozostaje “nowym wokalistą”). Kupił mnie albumem Brave. Zachwycił kompletnie utworem Out of This World z następnego. A gdy potem pojawiła się płyta solowa, a po niej koncertowa, byłem już zupełnie przekonany, że mamy do czynienia z artystą niezwykłym, i to z muzycznego kręgu, za którym przepadam. I zupełnie nie rozumiem, czemu kolejne płyty Marillion były tak nierówne i obok absolutnych pereł miały fragmenty, które nigdy na nich nie powinny się znaleźć.

Dzisiaj Marillion jako twórczy zespół chyba jest już ostatecznie skończony (na ostatnich dwóch ich płytach nie było ani jednego godnego zapamiętania fragmentu), ale wierzę, że jego lider nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. A gdyby nawet – to pozwoli się jeszcze raz obejrzeć na żywo, w lepszych okolicznościach. I zagra na przykład ten utwór.

 

Killing Me Softly

Pamiętam, jakim szokiem estetycznym był dla mnie cover Killing Me Softly with His Song (najbardziej znanej z wersji Roberty Flack) w wykonaniu zespołu The Fugees. Piękną, poruszającą piosenkę sprofanowano poprzez wsamplowanie jakieś łup-łup, jakieś rapowe stęki – i przez pewien czas strach było włączyć radio, żeby tego potworka nie usłyszeć. Takie były moje odczucia w roku 1996.

Wczoraj przypadkiem usłyszałem tę samą piosenkę The Fugees. I… słuchało mi się zupełnie przyjemnie, żadnego zgrzytu estetycznego nie przeżyłem, wręcz przeciwnie – byłbym skłonny w tym momencie stwierdzić, że ta wersja jest całkiem fajna.

Co się stało? Przyzwyczaiłem się do hip-hopowych przeróbek dawnych klasyków? A może przeciwnie, nasłuchałem się w ciągu ostatnich kilkunastu lat tylu coverów w stylu łup-łup tak bezdyskusyjnie fatalnych, że przy nich Killing Me Softly… błyszczy jak występy kadry Engela przy meczu z Irlandią Północną? Czy rozszerzyłem swoją wrażliwość muzyczną, czy tylko ją stępiłem?

Załamałem się

Przeczytałem wywiad Anny Malinowskiej z katowickiej GW ze Zbyszkiem Zaborowskim, wicemarszałkiem sejmiku odpowiedzialnym za kulturę, i się załamałem. Oto aparatczyk-ignorant, wymieniający z kartki wydarzenia kulturalne, które miały miejsce na Śląsku, a poproszony o powiedzenie czegoś własnymi słowami, wymienia… remont siedziby zespołu "Śląsk" w Koszęcinie, rozmawia z dziennikarką-ignorantką, która przeprowadza wywiad mając z góry założoną tezę, że na Śląsku nic się nie dzieje. I rzeczywiście, jakby ktoś dowiadywał się o kulturze na Śląsku z tego artykułu, stwierdziłby, że jest to kompletna pustynia kulturalna.

Głównym zarzutem Malinowskiej jest brak spektakularnych imprez. Jest kwestia, co dla kogo jest spektakularne. Dla mnie tam na przykład pierwsze koncerty w Polsce Low czy Mercury Rev to jest całkiem spektakularne wydarzenie, a na nich przecież nie wyczerpywał się zestaw atrakcji zeszłorocznego Ars Cameralis. Ani dziennikarka, ani pan marszałek o Ars Cameralis jednak nie wspomnieli. Dobrze, że wspomnieli o OFF Festiwalu, który błyskawicznie stał się najważniejszym po Open’erze festiwalem rockowo-alternatywnym w Polsce – dysponując nieporównywalnie mniejszymi środkami od festiwalu gdyńskiego, ale za to mając jasną wizję i spójny program. To jednak dziennikarce nie wystarcza, ona się domaga wydarzeń "spektakularnych". Ciekaw jestem, o jakie wydarzenia chodzi. Na Ziemi Niczyjej Mariusz podlinkował właśnie swój artykuł o polskim rynku koncertowym, w którym o samorządowcach polujących na "spektakularne" wydarzenia czytamy tak:

– Prawdziwy koszmar dla agencji (a więc i dla fanów) zaczyna się jednak wówczas, gdy dwie firmy konkurują o tego samego wykonawcę. – Wystarczy, że jedna ma sponsora i będzie podbijać cenę, aż wygra. Ale cena jest sztucznie wywindowana – opowiada Mariusz Adamiak. – Zagraniczni agenci potrafią świetnie rozgrywać polskich organizatorów i zwykle doprowadzają do bratobójczej walki na pieniądze – przytakuje Trzciński i dodaje: – Licytacje są wszędzie, ale u nas są to często rozgrywki bardzo ambicjonalne, do ostatniej kropli krwi.
Jego zdaniem ewenementem jest zachowanie urzędów miejskich, które za pośrednictwem niedoświadczonych agencji wydają ogromne sumy, byle tylko artysta wystąpił właśnie w ich mieście. Ci zaś szybko przyzwyczajają się do wysokich honorariów.

Malinowska pisze o wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. No, nie da się ukryć, że zazdrościłem trochę Wrocławiowi Antony’ego na PPA sprzed dwóch lat.  Ale tylko trochę, bo przecież dla normalnych ludzi i tak bilety były praktycznie niedostępne. Patrząc ogólnie – twierdzę, że program górnośląskich festiwali jest, przynajmniej z mojego punktu widzenia, znacznie ciekawszy. Ale – jak zwykle – Wrocław potrafi się sprzedać, my nie. I to jest kamyczek do ogródka zarówno podwładnych pana Zaborowskiego, jak i kolegów pani Malinowskiej.