Zmarł Ian Carr

W zeszłym tygodniu, miał 75 lat. Był jednym z najwybitniejszych trębaczy jazz-rockowych. Zdobył sławę przede wszystkim jako lider zespołu Nucleus, potem występował w United Jazz and Rock Ensemble. 

Bardzo sobie cenię Nucleus, ale z całej twórczości Carra i tak najbardziej uwielbiam partię trąbki w tym utworze. To w dużej mierze dzięki Carrowi zakochałem się w tym albumie, który w osiem lat od wydania uważam za jedną z dwóch najpiękniejszych płyt XXI wieku. 

 

Advertisement

Epitafium dla sklepów muzycznych

W komentarzach do wpisu o Tomaszu Beksińskim powspominaliśmy trochę z Rafałem Stecem dobre czasy i te wspomnienia – w szczególności a propos Camelowego Dust and Dreams – zainspirowały mnie do poświęcenia notki sklepom muzycznym początku lat 90. Młodzi blogonauci pewnie kompletnie nie zdają sobie sprawy, że sklep muzyczny to był prawie jeden z symboli odradzającej się przedsiębiorczości tamtych czasów – na równi ze szczękami na targowiskach czy kantorem wymiany walut. Dozwolone było wszystko, czego prawo nie zabraniało – a zajęte przechodzeniem z socjalizmu w kapitalizm państwo nie miało głowy do różnych drobiazgów w stylu praw autorskich i pochodnych. A że za komuny dostępność nagrań światowego rocka ograniczała się, poza rzadkimi licencjami, wyłącznie do radia – otworzyła się ogromna nisza rynkowa, którą natychmiast różne wykwity rodzącej się przedsiębiorczości p.t. TAKT, ELBO czy ASTA jęły wykorzystywać. A ponieważ produkowane przez nie kasety trzeba było gdzieś sprzedawać, centra miast zaroiły się od sklepów muzycznych. W Katowicach było ich może z kilkadziesiąt, w tym takich godnych uwagi pod dziesięć. Zresztą zróbmy wycieczkę po Katowicach, których już nie ma, trasą, którą w latach 1990-93 często wracałem ze szkoły do domu.


Ze szkoły najbliżej było na dworzec. A na dworcu, w dolnym hallu (tam gdzie są kasy międzynarodowe) mieścił się jeden z najlepszych katowickich SM, kto wie, czy nie zasługujący na nr 1? Tam właśnie 4 maja 1990 roku kupiłem Script For A Jester’s Tear Marillion (pozdrowienia dla KN) i tego dnia zaczęła się jedna z najdłużej trwających miłości mojego życia :). Sklep był, o ile dobrze pamiętam, ukierunkowany głównie na heavy-metal, dobrze reprezentowane były różne odmiany rocka progresywnego (poza Marillion, zaopatrywałem się tam np. w kasety King Crimson). Ale na przykład stamtąd przyniosłem sobie też Takie moje wędrowanie Antoniny Krzysztoń.


Wracamy po schodach do głównego pasażu dworcowego. Przechodzimy obok budek z kasetami, nie zwracając na nie specjalnej uwagi – tam nic ciekawego nie będzie. Jesienią 1992 roku mój kolega męczył panie z tych budek wypytując je o kasetę zespołu HEY i dostawał jednoznaczną odpowiedź, że takiego zespołu nie ma (a było to już po wygranym przez Nosowską & Co. Jarocinie). Dwa miesiące później w tych samych budkach pod stosami Fire prawie nie było widać innego asortymentu. Zajrzyjmy jeszcze do pasażu prowadzącego w stronę Placu Andrzeja (nie znam katowiczanina, który by używał oficjalnej nazwy Plac Oddziałów Młodzieży Powstańczej) – w tym pasażu był jeszcze jeden, malutki sklepik, gdzie można się było spodziewać czegoś ciekawego. Najcenniejszym łupem przyniesionym stamtąd była Czwórka Zeppelinów, niestety fatalnie nagrana, ale jakie to ma znaczenie dla człowieka, który po raz pierwszy w życiu słucha świadomie Schodów do nieba?


Z dworca moglibyśmy iść prostą drogą w stronę domu, ale my zawracamy (zwłaszcza że na ogół chodziliśmy w większym towarzystwie) i kierujemy się na ulicę Młyńską. Na Młyńskiej były dwa sklepy muzyczne (jeden z nich istniał jeszcze całkiem niedawno). Po prawej stronie mieścił się Bemol, sklep można tak określić “starego typu”, sprzedający głównie nuty, płyty analogowe z muzyką klasyczną (ale i na jakiegoś Wakemana się kiedyś natknąłem), licencyjne kasety, no i kompakty. Właśnie sobie włączyłem kupioną tam w grudniu 1991 roku “czerwoną” AYA RL. Po drugiej stronie królowały natomiast głównie kasety wydawnictwa (bodajże) AJA (takie z żółto-czerwonym paskiem). Tam kupiłem swoją pierwszą piracką kasetę w życiu, The Friends of Mr. Cairo Jona i Vangelisa.


Wychodzimy na katowicki Rynek. W Domu Prasy mieścił się kiedyś Klub Międzynarodowej Prasy i Książki. Na początku lat 90. klub upadł, a jego siedzibę wynajęto sklepowi fotograficznemu, który przez pewien czas sprzedawał też płyty CD. Króciutko (bodaj tylko w 1991), ale właśnie tam kupiłem z kolei pierwszą swoją płytę CD, składankę Petera Gabriela Shaking The Tree.


Wspominając sklepy muzyczne, nie można pominąć innego fenomenu tego okresu – wypożyczalnie płyt CD, służące także jako punkty przegrywania płyt na kasety. Każdy mógł sobie przynieść czystą kasetę, wypełnić druczek, zapłacić sześć albo osiem tysięcy niezdeminowanych złotych i następnego dnia słuchać już nagranej kasety w domu. Początkowo chodziłem na ulicę Pocztową i Warszawską (zaraz przy rynku, w podwórzu), ale asortyment tych placówek nie był zbyt szeroki, zresztą w 1991 roku już chyba zmieniły profil działalności. Od tej pory katowicki miłośnik muzyki musiał się liczyć z częstymi wycieczkami na ulicę Mariacką (bardzo proszę bez skojarzeń). Na Mariackiej mieściły się dwie najważniejsze katowickie przegrywalnie. Większe tradycje miała oczywiście ta w kultowym salonie “U Hipa”, Mekce katowickich metali i punków, służącej jednocześnie jako sklep z płytami, koszulkami, plakietkami, komis, przegrywalnia i miejsce spotkań. Ta druga, dwa podwórza wcześniej, stanowiła jednak bardzo silną konkurencję dla Hipa pod względem asortymentu, a pod względem obsługi chyba nawet go przewyższała.


(Oczywiście, i tak nie wszystko można było znaleźć w katowickich przegrywalniach. Dlatego od czasu do czasu jeździło się do Krakowa, do Rock-Serwisu, nie tylko zresztą, żeby nagrać na kasetę takie perełki jak np. “Olias of Sunhillow” Jona Andersona, ale także, żeby nabyć coś z rockserwisowych biografii, tekstów i tłumaczeń. Z dzisiejszej perspektywy może śmieszyć, że ktoś sprzedawał broszurki wydrukowane jakąś niewyraźną, zlewającą się czcionką, odbite na ksero i spięte zszywaczem, ale wtedy rozchodziło się to jak świeże bułeczki. Później Rock-Serwis zaczął zamiast broszurek wydawać “prawdziwe” książki. Do dziś mam pierwszą z serii, Pink Floyd – psychodeliczny fenomen Sławomira Orskiego. Gdy czytam współczesne książki o różnych zespołach, napisane przeważnie przez zagranicznych autorów, oparte o szczegółowe wywiady z muzykami, zawierające tysiące najbardziej drobiazgowych informacji, i gdy po lekturze tych książek tak naprawdę nie dowiaduję się nic więcej o tym, co jest najważniejsze, czyli muzyce danego zespołu – zaczynam tęsknić za tamtymi pionierskimi książeczkami Rock-Serwisu).


A Pink Floyd – psychodeliczny fenomen kupiłem w nie istniejącej już księgarni na placu Miarki w Katowicach, żeby wrócić do naszej wędrówki.


Został nam jeszcze jeden punkt do zaliczenia – sklep przy ulicy Żwirki i Wigury, gdzieś w okolicy Drapacza Chmur. Było to jedyne miejsce w Katowicach, gdzie w obszernym wyborze dostępne były kasety firmy Elbo z kultowej serii Music Giants. Wbrew nazwie, seria nie zawierała nagrań gigantów pokroju Pink Floyd, Genesis, czy Marillion; raczej np. mniej znanych wykonawców drugiej fali progresywnego rocka (np. IQ czy Pendragon), których nikt inny nie wprowadzał na rynek. No i Camel. Większość dyskografii Andy’ego Latimera i spółki miałem właśnie na kasetach serii Music Giants, w tym wspominaną Dust and Dreams, kandydatkę do miana mojej ukochanej płyty rockowej ever.


Krajobraz gwałtownie się zmienił w połowie lat 90. Wejście w życie ustawy o ochronie praw autorskich oznaczało koniec wypożyczalni CD, producentów pirackich kaset i sklepów żyjących z handlu nimi. Większość opisanych punktów błyskawicznie znikła z mapy Katowic. Na scenę wyszły sklepy oferujące legalne (licencjonowane i importowane) płyty CD, kasety, bilety i inne akcesoria – i tu błyskawicznie pozycję lidera zajął salon muzyczny ALL, mieszczący się wtedy w podwórzu na Staromiejskiej. ALL oferował wszystko, czego można było oczekiwać od sklepu muzycznego – szeroki wybór płyt, miłą i kompetentną obsługę, fajną atmosferę, która wynikała w dużej mierze z tego, że większość bywalców sklepu prędzej czy później zaczynała się znać przynajmniej z widzenia. W dalszym ciągu oczywiście jeździło się do Rock-Serwisu, który tymczasem z trzech pomieszczeń schudł do wąskiego korytarzyka na Szpitalnej 7, ale ciągle oferował płyty kompletnie gdzie indziej niedostępne, na które najczęściej wpadało się zupełnym przypadkiem. Pamiętam, jak wiosną 1999 roku wypatrzyłem na Szpitalnej solową płytę Marka Hollisa, o której ukazaniu się – wstyd pisać – kompletnie nie wiedziałem. Pod koniec lat 90., dzięki zaprzyjaźnionym ze sklepem audycjom Jacka Kurka, odkryłem chorzowski salon “Wyższy poziom”, z którego przywoziłem różne ciekawostki ze sceny Canterbury i krążki Davida Sylviana po obrzydliwie wręcz niskich cenach.


Opisuję świat, którego już nie ma. Jego symbolicznym końcem było dla mnie zamknięcie salonu Rock-Serwisu na Szpitalnej. ALL przeniósł się na Mickiewicza i jakoś tam przędzie, ale już tam za bardzo nie zaglądam. Tradycyjne sklepy muzyczne, osłabione konkurencją z jednej strony hipermarketów i mediamarktów, z drugiej – sklepów internetowych, stały się pierwszą ofiarą rewolucji p2p. Dzisiaj oferują niszowy produkt dla niszowej publiczności.


No cóż, na pewno wygodniej jest szukać interesującej nas pozycji przeglądając katalog internetowy Rock-Serwisu niż stojąc w zatłoczonym saloniku na Szpitalnej i szperając wzrokiem po półkach. Ale… jednak brak mi emocji, jakie dawały takie wizyty w sklepach. Radości z odnalezienia jakiejś perełki. Interakcji ze sprzedawcą i z innymi klientami. Dzisiaj dużo łatwiej jest zdobyć każdą płytę. Ale może między innymi dlatego nie potrafię się z nich cieszyć tak, jak te kilkanaście czy choćby dziesięć lat temu.

Urodziny Mistrza

Wczoraj nie miałem za bardzo okazji ani przysłuchiwać się Trójkowym obchodom 50. urodzin Tomasza Beksińskiego, ani tym bardziej sam o tych urodzinach napisać. I… już nie napisałbym, ale mnie chłopaki z Supergiganta zawstydzili.

Gra mi właśnie nowa płyta Pendragon. To jest jeden z tych dziesiątków zespołów, które poznałem dzięki Beksińskiemu. Jeden z tych, w przypadku których do dziś pamiętam datę pierwszej prezentacji – 26 grudnia 1991, bodaj po 18, Trójka. Już wtedy na tyle wierzyłem Tomkowi, że jego entuzjastyczna zapowiedź skłoniła mnie do włożenia kasety do radiomagnetofonu i włączenia przycisku RECORD. Później tę kasetę, z Voyagerem i Queen of Hearts (w połowie suity trzeba było przełożyć sześćdziesiątkę na drugą stronę) praktycznie zdarłem od przesłuchań non-stop. I do dziś do Voyagera wracam z ogromnym sentymentem, mimo że jestem dwa razy starszy niż wtedy.

To już nawet nie chodzi o dziesiątki zespołów. Ale to właśnie dzięki jego audycji – Wieczorowi płytowemu z 27 sierpnia 1989, też pamiętam dokładnie, właśnie opisywałem zeszyty do liceum, do którego właśnie miałem iść – przestałem być zjadaczem dźwięków, a stałem się fanem muzyki. Tej konkretnej muzyki. Prezentacja albumu Anderson Bruford Wakeman Howe – czyli tak naprawdę zreformowanego Yes – była wydarzeniem, które naprawdę zmieniło moje życie. Przez następne dziewiętnaście lat muzyka – najpierw rock progresywny, potem także jazz, ambient, różne odmiany rocka alternatywnego, a wreszcie także muzyka klasyczna – stała się bardzo ważną częścią mojego życia, dzięki niej przeżyłem ileś tam wzruszeń, poznałem iluś tam przyjaciół, kilka ważnych dziewczyn, wydałem na nią równowartość średniej klasy samochodu… Gdyby nie Anderson Bruford Wakeman Howe, gdyby nie Tomek Beksiński, ten przełomowy moment mógłby nastąpić trochę później. Mógłby być inny i słuchałbym jakiejś Metalliki. Albo by nie nastąpił w ogóle – zbierałbym znaczki albo chodziłbym podrywać laski na dyskoteki. Dziś nie jestem w stanie wyobrazić sobie swojego życia bez muzyki.

Z biegiem czasu moje drogi rozeszły się z Tomkowymi. Przestał pisać o muzyce w Tylko Rocku. W jego Trójkach pod księżycem coraz więcej było muzyki, która mnie kompletnie nie interesowała, jakiegoś smętnego, mrrrocznego gotyku, coraz mniej własnych odkryć muzycznych. Zamknął się w swoim świecie i nie chciał się rozglądać na zewnątrz. To widać było w jego felietonach. Irytowała mnie jego kategoryczność ocen, łatwość potępiania i dyskwalifikowania, mizantropia. Już wtedy. A jednak ciągle był mi bliski. 

9 grudnia 1999 roku obchodziliśmy urodziny Kasi w Brennej. Siedzieliśmy długo, było fajnie, gdzieś tam w tle grała Trójka. Na sam koniec Beksa się pożegnał i zagrał Stationary Traveller. Wtedy nikt nie wiedział, że to jego ostatnia audycja.

16 grudnia 1999 roku pojechałem do Krakowa na koncert. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy na żywo Mistrza Petera Hammilla. Po raz pierwszy – i jak się miało zaraz okazać, ostatni – widziałem też jego największego polskiego fana. Noc w Krakowie była okropnie mroźna, przeziębiłem się i wylądowałem w łóżku z gorączką i potężnym atakiem doła. Zacząłem słuchać The Wall Floydów i jakoś wyjątkowo – jak chyba nigdy przedtem – odniosłem tę płytę wtedy do siebie.

Dzień przed Wigilią poczułem się trochę lepiej, wybrałem się więc do Empiku kupić prezenty i przy okazji przejrzeć prasę. Nie było jeszcze nowego Tylko Rocka, styczniowego, zacząłem więc wertować grudniowy. W nim felieton Beksy Mur. Przeczytałem – i z miejsca gorączka mi podskoczyła o półtora stopnia. To było zupełnie irracjonalne, ale wtedy, w grudniowe przedpołudnie, taka nagła koincydencja – ja słucham maniakalnie The Wall i odnajduję w Pinku siebie, a on pisze o tym samym felieton, wydała mi się jakimś dziwnym, przerażającym znakiem. 

26 grudnia 1999 słuchałem podsumowania rocznego Listy. Jednym z przebojów roku był wtedy In Memoriam Steve’a Hacketta. Z tej okazji Niedźwiedź nawet przeczytał mojego maila, w którym doniosłem, że teraz już wszyscy członkowie najsłynniejszego składu Genesis zaistnieli solo na liście. Za chwilę Piotr Kaczkowski rozpoczął swój Minimax tym samym In Memoriam. Za chwilę z przerażeniem usłyszałem, że zadedykował go właśnie pamięci Tomka, który odszedł

Na Supergigancie Shuvarro pisze, że zawsze znajdzie sie ta 1 na 100 osoba, na ktora taki samodestrukcyjny wplyw moze sie skonczyc tragicznie. Być może byłem jedną na tysiąc, ale ten grudzień był kolejnym przełomowym momentem w moim życiu. Momentem, w którym uświadomiłem sobie, że coś z tym murem trzeba zrobić, żeby nie skończyć tak jak On. I za to też mu jestem wdzięczny.

Po jego śmierci media zrobiły szopkę. O wampirach i klepsydrach można było przeczytać nawet we "Wróżce". Jeden z moich ulubionych reporterów, Wojciech Tochman, zamieścił w "Gazecie" artykuł w drastyczny sposób przekraczający granice prywatności, wścibstwa i dobrego smaku. Zrobiła się swoista moda na Beksińskiego. Minęła dość szybko. Ale – przy tej okazji zrobiono Tomkowi dużą krzywdę, kojarząc go na stałe z Trójką pod księżycem, Lacrimosą i tym podobną muzyką. Jakby nie był kiedyś głównym odkrywcą new romantic w Polsce. Jakby to jemu w ogromnej mierze nie zawdzięcza swojej absolutnie wyjątkowej popularności w Polsce Marillion i Fish. Jakby to nawet w "księżycowych" audycjach stałym punktem nie było odkrywanie zapomnianych pereł rocka progresywnego i psychodelli z lat 70.

Wszystko to już nie ma znaczenia. Zostaje muzyka. Camel i Yes, Peter Hammill i Peter Gabriel, David Sylvian i Talk Talk, Bel Canto i This Mortal Coil, Pendragon i Collage. 

Pendragon się skończył, czas włożyć do odtwarzacza ten utwór.  Ten, od którego podobno wszystko się zmienia. Utwór jego życia. Gitara i fletnia Pana. Andy Latimer. Stationary Traveller

Kameralny listopad

Listopad to jest bardzo niebezpieczny miesiąc w Konurbacji. W jednym miesiącu dwa festiwale muzyczne o dość podobnym profilu i bardzo ciekawym programie, a do tego jeszcze parę innych niezwykle zapowiadających się koncertów. W tym roku Katowice i okoliczne miasta goszczą m.in. zespoły Dave’a Douglasa, Herbiego Hancocka czy Billa Frisella (w ramach festiwalu Jazz & Beyond), Low, Hilliard Ensamble czy Mercury Rev (w ramach festiwalu Ars Cameralis), a dodatkowo, w ten sam weekend co Mercury Rev, w chorzowskim Teatrze Rozrywki zagra Jaromir Nohavica, a w katowickim Mega Clubie – Riverside. Gromadzoną przez cały rok nadwyżkę finansową łatwo można zamienić w deficyt. Mieszkańcy innych miast zazdroszczą nam takiego nagromadzenia wydarzeń kulturalnych – a Konurbianie, marudzący na to, że "tu nic się nie dzieje", o tych wydarzeniach często po prostu nie mają pojęcia.

Ars Cameralis darzę szczególną sympatią. Jest to festiwal w założeniu międzygatunkowy, prezentujący niezwykłych artystów z pogranicza różnych nurtów: muzyki klasycznej, jazzu, elektroniki czy alternatywnego rocka, bardzo często po raz pierwszy występujących w Polsce. Tak było z Anneli Drecker i Ketilem Bjørnstadem (niesamowity spektakl z muzyką do wierszy Johna Donne’a), tak było w zeszłym roku z Magiczną Suzanną. Koncerty odbywają się w komfortowych warunkach (kto tłoczył się w zadymionej Hipnozie na występie Islandczyków z Múm, wie, co mam na myśli), a bilety są w cenach mimo wszystko dość przystępnych. No i można doświadczyć fajnych muzycznych zaskoczeń. Low, Mercury Rev czy Hilliard Ensemble to są firmy znane i uznane. O duńskim Efterklang nie słyszałem jeszcze na tydzień przed wczorajszym koncertem. A dziś jestem skłonny twierdzić, że to właśnie ich występ może być największym wydarzeniem tegorocznego Ars Cameralis. 

Muzykę Efterklang można umieścić w nurcie, dla którego wymyśliłem kiedyś określenie art-pop: generalnie przystępna, melodyjna i miła w słuchaniu, ale jednocześnie jak najbardziej wyrafinowana pod względem użytych środków wyrazu i nie bojąca się eksperymentów. Słuchając ich nagrań przed koncertem, od razu zauważyłem duchowe pokrewieństwo z późnym Talk Talk i oczywiście sami muzycy pytani o inspiracje wymieniają w pierwszym rzędzie Spirit of Eden. Ale mnie się ich muzyka kojarzy w największym stopniu z zespołem, który w latach 90. przejął pałeczkę od Talk Talk i nagrał fantastyczny album Hex – z Bark Psychosis. W katowickim Rialcie wystąpili w siódemkę, w multiinstrumentalnym składzie obejmującym dwie gitary, bas, dwa zestawy perkusyjne, trąbkę, puzon, skrzypce, kilka zestawów klawiszowych i komputer. Zresztą to nie wszystko – łączący rolę wokalisty i perkusisty Casper Clausen przypiął sobie w pewnym momencie jakieś grzechotki do buta i wykorzystał je jako dodatkowy instrument. Było więc czego posłuchać.

Mnie tak naprawdę zaskoczyła publiczność. Nie dość, że wypełniła Rialto niemal w komplecie (ludzi było chyba prawie tyle co na Low), to jeszcze reagowała wyjątkowo żywiołowo – chwilami czułem się jak na koncercie jakiegoś boysbandu (zwłaszcza, że publiczności żeńskiej było chyba więcej niż męskiej – na koncertach, na które chodzę to jest zupełnie nadzwyczajne zjawisko). I aż nie wiem, czy coś mnie ominęło, może Efterklang stał się jakimś ultrapopularnym zespołem i tylko ja o nim nic nie słyszałem??

 

Big Beat

W Internecie jednak prędzej czy później znajdzie się wszystko.

Był sierpień 1990 roku. Polska graniczyła jeszcze z ZSRR, NRD i CSRF, prezydentem był Wojciech Jaruzelski, ale wszystko w kraju i wokół się błyskawicznie zmieniało, różne niezniszczalne instytucje PRL szukały pomysłu na nowe czasy. Nowej formuły poszukiwał też festiwal sopocki – organizatorzy zaproponowali między innymi przeglmłodych, mało znanych polskich wykonawców. Każdy wykonywał po dwa utwory. Oglądałem ten koncert, wielu wykonawców zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie (szkoda, że prawie nikt z nich praktycznie nie zaistniał na rynku muzycznym), ale zdecydowanie wybijał się jeden zespół. Grali muzykę intrygującą, pokręconą melodycznie i rytmicznie, a jednocześnie nie pozbawioną momentów wpadających w ucho; muzykę zdumiewająco nowoczesną i zdecydowanie odróżniającą się od innych uczestników koncertu. No i mieli jeszcze jeden atut: wokalistkę. Wtedy pierwszy raz ją usłyszałem. Niepozorna dziewczyna, ubrana na szaro, ale już po pierwszych zaśpiewanych przez nią frazach byłem pewien, że mamy do czynienia ze zjawiskiem. Na szczęście prowadzący podał jej nazwisko – Edyta Bartosiewicz. Zespół miał nazwę równie oryginalną jak muzyka – Holloee Poloy. 

Zespół wkrótce po festiwalu się rozwiązał, ale jeszcze przed rozwiązaniem zdążył nagrać i wydać płytę. A że wydał ją wyłącznie na winylu, a nikt później nie pomyślał o reedycji kompaktowej, płyta stała się czymś w rodzaju białego kruka. Poszukiwałem jej bezskutecznie przez lat osiemnaście i pod tym względem jest chyba rekordzistką. Wczoraj, zupełnie przypadkiem – znalazłem. Empetrójka trzeszczy niemiłosiernie, ale jakie ma to znaczenie? 

Big Beat – bo tak się ów jedyny album Holloee Poloy nazywał – nie jest na pewno szczytowym osiągnięciem polskiej muzyki i słuchając go teraz, dochodzę do wniosku, że Edyta Bartosiewicz jednak słusznie zrobiła odchodząc z zespołu. Ona (choćby z jej pierwszej, i najlepszej, płyty solowej Love) i reszta zespołu to jednak dwa inne muzyczne światy. Ale jest na tej płycie jeden utwór, gdzie te światy się łączą i powstaje dzięki temu dzieło wybitne. To ten utwór zapamiętałem z Sopotu i pamiętałem go przez te kilkanaście lat. Could Die In Your Eyes. Myślę, że bez problemu mógłby znaleźć się na płycie Love – i wszyscy fani Edyty powinni go znać. I naprawdę nie rozumiem, czemu nie pochwaliła się tym cudeńkiem – choćby w formie bonusu na którejś z płyt solowych. 

(Właśnie w rozmowie z kumplem pochwaliłem się tym odkryciem – a on stwierdził nonszalancko, że kiedyś miał Big Beat na kasecie, ale nagrał na to coś innego… Grrr ;).

Elegia dla Ricka

Niektórzy pamiętają daty, kiedy pierwszy raz spotkali różne Kobiety Swojego Życia lub Mężczyzn Swojego Życia. Ja pamiętam daty pierwszego przesłuchania Płyt Mojego Życia.

10 marca 1991 roku. Leżę w domu, mam gorączkę jakiej już nigdy później w życiu nie miałem, kręcę gałką radioodbiornika, łapię Radio Opole. Nie pamiętam już zapowiedzi Piotra Wróblewskiego, nigdy za to nie zapomnę tego, co było po niej. Głęboki, długi, smutny, jakby żałobny, przeszywający na wskroś dźwięk organów. W pewnym momencie gdzieś obok niego rodzi się brzmienie gitary… najpierw wygrywa ten sam ton, a potem tworzy nowy temat – cztery powtarzające się dźwięki stanowiące oś całego utworu. Ta da da dam… Nigdy przedtem nie słyszałem czegoś równie pięknego. Poczułem się, jakbym leciał w kosmos, jakby otworzył się przede mną jakiś zupełnie inny świat.

Shine On You Crazy Diamond nie byłby tym czym jest, nie byłby może najbardziej zachwycającym utworem w historii rocka, gdyby nie te pierwsze minuty, gdyby nie ten dźwięk organów. Dlatego wersje koncertowe Szalonego Diamentu ustępują studyjnej – muzycy gdzieś się w nich spieszą, nie wytrzymują pełnych dwóch minut i od razu przechodzą do partii Gilmoura.

Człowieka, który zagrał to wyjątkowe solo na organach – i dziesiątki innych – nie ma już wśród nas. Rick Wright zmarł 15 września 2008 roku – dokładnie w 33 lata od dnia premiery płytowej Szalonego Diamentu. Floydzi odchodzą z tego świata w takiej kolejności, jak odchodzili z zespołu. Najpierw Syd, potem Rick.

Był zawsze chyba najbardziej niedocenianym członkiem zespołu. Wycofany, introwertyczny, chował się w cieniu potężnych osobowości Gilmoura i zwłaszcza Watersa. Ale bez niego nie Pink Floyd nie byłby tym czym był – może najważniejszym zespołem w historii rocka.

 

Singerki-songwriterki po polsku

Czy zdarzyło się Wam ostatnio, że przeczytaliście o jakimś nowym, zupełnie nie znanym Wam artyście, zainteresował Was, odpalacie Youtube i znajdujecie na chybił-trafił jakiś fragment, a fragment po obejrzeniu okazuje się… coverem utworu Waszego ulubionego wykonawcy?

Mnie się właśnie coś takiego zdarzyło dzisiaj.

Nie wiem, czy Julia Marcell jest odkryciem na miarę światową, czy "tylko" na miarę polską. Ale to co zobaczyłem, wystarcza – płytę, która właśnie się ukazuje, kupuję w ciemno. Przy okazji składając wyrazy uznania artystce, która zamiast męczyć się z tzw. polskim przemysłem fonograficznym, wykorzystuje zdaje się pionierskie w Polsce metody marketingowe.

Zostając przy polskich singerkach-songwriterkach (w ogóle jest jakiś polski odpowiednik tego określenia), przeczytałem na Gazecie ciekawy wywiad z Martyną Jakubowicz. Nie jestem jakimś jej wielkim fanem, ale po prostu ją lubię i do kilku jej piosenek z przyjemnością wracam. Jednak o historiach z jej życia, o których mówi Mariuszowi Urbankowi, nie miałem zielonego pojęcia. Każdy wie o okolicznościach powstania Layli – tymczasem słuchając chyba setki razy Kołysanki dla misiaków zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że przejmujący tekst Andrzeja Jakubowicza powstał świeżo po rozpadzie jego małżeństwa z Martyną.

Oczywiście w związku z tym pozwoliłem sobie włożyć do odtwarzacza płytę I Ching.

Refleksje Grechutowe

Zmarł Marek Grechuta, jeden z najwybitniejszych polskich rockmanów w historii – a jednocześnie jeden z najbardziej zapomnianych.

Grechuta zapomniany? Nie, skądże. Ale zapomniany jako rockman. Zawsze był kojarzony prawie wyłącznie z Piwnicą pod Baranami, zespołem Anawa i piosenkami z pierwszych dwóch płyt. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” Krzysztof Feusette w artykule o artyście zatrzymuje się nad Korowodem i przeskakuje od razu o sześć lat, do Szalonej lokomotywy i powrotu do współpracy z Janem Kantym Pawluśkiewiczem. A przecież Korowód, z niesamowitym utworem tytułowym, był tylko początkiem niesamowitej podróży Marka Grechuty – chyba jedynej takiej podróży w świecie polskiego rocka lat 70. Dwie jego następne płyty, nagrane z zespołem WIEM, to unikatowy melanż delikatnego rocka, jazzu i piosenki poetyckiej, przypominający klimatem co łagodniejsze fragmenty King Crimson z okresu Larks’ Tongues in Aspic – Red (a więc idealnie współczesne Drodze za widnokres i Magii obłoków, bo tak właśnie nazywały się albumy Grechuty z WIEM). Moim zdaniem z wszystkich polskich rockmanów właśnie Grechuta miał największą szansę znaleźć się w głównym nurcie wyznaczającym rozwój tej muzyki na świecie. Miał, albo raczej miałby, przy bardziej sprzyjających warunkach geopolitycznych. Niestety… nawet w Polsce WIEM za bardzo się nie przebił, okazał się efemerydą, a dzisiaj tylko nieliczni pamiętają o jego płytach. Do dziś pamiętam, jakim olśnieniem było dla mnie nagranie z Drogi za widnokres zaprezentowane kiedyś przez Pawła Kostrzewę w Ekspresie. Później sam zarażałem tą muzyką innych. Chciałbym, aby teraz – gdy, jak to często się zdarza, śmierć artysty budzi wzrost zainteresowania jego twórczością – te płyty również odkryło więcej ludzi.

Legenda szalonego diamentu

Zmarł
Syd Barrett. O tym wydarzeniu wspominano w wielu dziennikach telewizyjnych i radiowych,
a następnego dnia w prasie ukazały się artykuły wspominające pierwszego lidera
Pink Floyd. To tylko potwierdzenie legendy, która otaczała Barretta jeszcze za
życia – od trzydziestu kilku lat. Legendy, która – biorąc pod uwagę rzeczywisty
status i znaczenie Barretta – może zdumiewać. Bo kto, poza nielicznymi fanatykami
rocka z przełomu lat 60. i 70, pamięta o Peterze Banksie, Anthonym Phillipsie
czy Micku Abrahamsie? Owszem, Pink Floyd osiągnął w popkulturze status, o jakim
Yes, Genesis czy Jethro Tull mogą tylko pomarzyć, owszem, Barrett był nie tylko
gitarzystą i współzałożycielem grupy, ale jej liderem w początkowym okresie,
ale to wszystko nie tłumaczy tego kultu, jakim się Syda do tej pory darzy.
Biorąc pod uwagę, że nagrał z Pink Floyd jedną
płytę, która osiągnęła bardzo umiarkowany (mówiąc eufemistycznie) sukces,
że jego płyty solowe nie zapisały się w żaden sposób w historii, to wszystko
jest wielkim paradoksem. Gdyby Pink Floyd rozwiązali się w 1968 roku (a było to
całkiem możliwe), dzisiaj zarówno nazwa zespołu, jak i nazwisko jego ówczesnego
lidera byłoby znane wyłącznie ekspertom londyńskiej sceny psychodelicznej z
przełomu lat 60. i 70. Jednak zespół przetrwał i już po kilku latach uzyskał
status megagwiazdy. A z każdą płytą Pink Floyd rosła legenda Syda Barretta.
Zwłaszcza, że zespół sam nieustannie tę legendę wzmacniał – choćby
nieoficjalnie dedykując Barrettowi swój najpiękniejszy utwór, Shine On You Crazy Diamond z płyty Wish You Were Here.

Pink
Floyd stali się jednym z symboli rocka progresywnego, a rock progresywny bardzo
szybko stał się ulubionym chłopcem do bicia części fanów, krytyków i samych
muzyków. Wczesny okres zespołu został przez nich przeciwstawiony późniejszemu i
wręcz wyłączony z krytyki. W pewnych kręgach wręcz w modzie jest podkreślać, że
„z Pink Floyd cenię tylko pierwszą płytę, która jest autentyczna, bez tego
patosu i bez dłużyzn”. I znów
podkreślimy paradoks – gdyby nie ten patos i dłużyzny Atom Heart Mother, The Dark Side of The Moon czy Wish You Were Here, większość z tych
krytyków nigdy by o Piper at The Gates of
Dawn
nie usłyszała.

Osobiście
uważam, że odejście Barretta z Pink Floyd było jednym z tych szczęśliwych
zbiegów okoliczności, które decydują o losach ludzkości. Nie wiem, czy bez
niego Pink Floyd mógł był się ukształtować; sądzę, że tak. Jestem natomiast
przekonany, że z nim nie byłby w stanie wejść na takie szczyty, na jakie wszedł
naprawdę. Tak czy owak, pozostanie legendą. Przecież nie od tego legendy są
legendami, żeby się zgadzały z rzeczywistością.

Poparliśmy

Niniejszy list otwarty w sprawie zmian w prawie autorskim:

http://list.7thguard.net/

Przy okazji jedna refleksja. Gdy dwanaście lat temu wprowadzano zmiany w prawie autorskim, słyszeliśmy zapewnienia, że tak naprawdę służą one wyłącznie ucywilizowaniu rynku, a nie mają prowadzić do ograniczenia dostępu do dóbr kultury. Że wypożyczalnie płyt CD (taki wspaniały wynalazek nieznany dzisiejszej młodzieży, dzięki którym mogłem się zapoznać niewielkim kosztem z większością najwybitniejszych dzieł światowego dziedzictwa kultury w jej części zwanej muzyką rockową) wcale nie znikną, a jedynie być może nie będą udostępniać nowości i uwzględnią w cenie koszty związane z przestrzeganiem praw autorskich. Że wytwórnie wreszcie będą mogły obniżyć ceny płyt, bo do tej pory zbyt mało ludzi kupowało oryginalne płyty i koszty stałe były zbyt wysokie.

Minęło dwanaście lat. Przez ten czas jedynym czynnikiem, który ograniczał wzrost cen płyt, była konkurencja rynku pirackiego. Przed rozpowszechnieniem się nagrywarek i formatu mp3 mieliśmy dynamiczny wzrost, który później został zatrzymany – a wielu wydawców zaczęło nawet ceny obniżać. Teraz Właściciele Kultury chcą tej konkurencji się pozbyć. Miejmy jednak świadomość, że jeśli mówią, że nie będzie to oznaczało ograniczenia dostępu do kultury, to znaczy właśnie tyle, że mówią.