Co się opłaca budować w Norrlandii

Długo szukałem po bibliotekach Polskiego hydraulika Macieja Zaremby, ale było warto. Obraz szwedzkiego społeczeństwa przedstawiony w jego reportażach budzi niejakie przerażenie, ale ja nie o tym.  Chciałem się tylko podzielić jednym smakowitym cytatem:

Pamiętam wypowiedź pewnego ekonomisty, którego słowa dużo znaczyły w latach sześćdziesiątych: “Jedyne, co się opłaca budować w Norrlandii [północnej Szwecji], to szerokie drogi, by jak najszybciej wywieźć stamtąd ludzi, ha, ha!”

Czy czegoś Wam to nie przypomina?

Advertisement

Dzieje głupoty w Polsce

Pierwszy i ostatni akapit z jednego kapitelu tekstu Wildsteina z najnowszego Plusa-Minusa:

Pytanie o to czy stać nas na niepodległość jest niepokojące. Niepokoi zwłaszcza częstotliwość jego zadawania. Nie jest ono właściwe dla narodów w dobrej kondycji. Wątpliwości na ten temat nie mieli Polacy w okresie międzywojennym. Mogli narzekać na to co zrobiliśmy z naszą niepodległością, obawiać się o jej zagrożenia, ale tak postawione pytanie, które właściwie kwestionuje prawo Polaków do suwerenności było absolutnym marginesem.

W tym kontekście odpowiedź na pytanie: czy Polaków stać na niepodległość, jest wyjątkowo prosta. Jeśli uznają, że ich nie stać, to niepodległości mieć nie będą; jeśli odpowiedzą, że tak, to mają szansę ją utrzymać i wzmocnić. I na tym można by tekst zakończyć.

Aż ciśnie się na klawisze złośliwy komentarz, ale byłoby to kopanie leżącego. Po stokroć miał rację Aleksander Bocheński nadając swojej słynnej szyderczej krytyce romantycznych historyków i publicystów tytuł Dzieje głupoty w Polsce.


O wypraniu Kapuścińskiego

Nie przypominam sobie w ostatnich latach podobnego hajpu w związku z wydaniem nowej książki jak teraz przed premierą biografii Kapuścińskiego autorstwa Domosławskiego. Nie ukrywam, że sam jestem nieźle napalony – od dawna jestem fanem Kapuścińskiego (choć raczej Kapuścińskiego-reportera niż alegorysty czy myśliciela), od mniej dawna także Domosławskiego, którego cenię zwłaszcza za odwagę chodzenia pod prąd i bronienia poglądów mocno niepopularnych w mainstreamowej wizji świata. Książka o Kapuścińskim też powstała dzięki pójściu pod prąd – miał to być podobno kolejny uładzony panegiryk, nic tak naprawdę nie mówiący ani o pisarzu, ani o jego książkach. Będzie inaczej i jestem przekonany, że właśnie taką biografią Domosławski złoży Kapuścińskiemu najgodniejszy możliwy hołd.

Na razie książki nie ma, pojawiło się za to parę wywiadów i artykułów, szczególnie interesujący jeden z nich, samego Domosławskiego w Gazecie. O tym, że w Polsce Kapuściński był wielbiony, prawie stawiano mu za życia pomniki, a jednocześnie jego poglądy i przemyślenia mocno filtrowano. Patrzono na niego przez pryzmat wyłącznie kilku książek (przede wszystkim Cesarza, Imperium, Hebanu i Lapidariów), inne, wcześniejsze, gdzie reporter bardziej otwarcie manifestuje swój lewicowy i antykolonialny światopogląd, wznawiano rzadko lub – jak Gdyby cała Afryka – w ogóle. Albo przynajmniej próbowano zmieniać ich wymowę (przypadek Chrystusa z karabinem na ramieniu opisuje Domosławski).

Ale ja się nie do końca zgadzam z Domosławskim. Polska prawica dobrze Kapuścińskiego zrozumiała i nigdy nie miała wobec niego złudzeń, od czasu do czasu pozwalając sobie na mniej czy bardziej otwartą krytykę. Problem z Kapuścińskim miało natomiast środowisko “Gazety Wyborczej” i jego ideowi sojusznicy. Kapuściński w latach 90. związał się z Gazetą, tu ukazywały się w odcinkach Imperium, Heban i Lapidaria, to Gazeta kreowała na polski użytek status Kapuścińskiego – żywej ikony. Jednocześnie konsekwentnie wspierając budowę polskiej wersji neoliberalizmu czy napad na Serbię i Irak. I żeby to tak nie biło po oczach, trzeba było Kapuścińskiego rozwodnić, wyprać go z najbardziej lewicowych i antykolonialnych treści, zapomnieć o Wojnie futbolowej i Jeszcze dzień życia. Kapuściński – pisarz światowej sławy, ikona reportażu, był powodem do dumy; Kapuściński – zwolennik komunistów w Angoli, usprawiedliwiający terrorystów w Gwatemali budziłby skandal. I dlatego “Gazeta” Kapuścińskiego z poglądów wyprała. To, na ile przy świadomości i za zgodą samego pisarza, to jest bardzo dobre pytanie.

Dobrze, że kilkanaście lat później właśnie dziennikarz “Gazety” poglądy i biografię Kapuścińskiemu przywraca. Coś się jednak zmieniło w Polsce ostatnimi laty.

PS. Polecam znaleziony przy okazji piękny tekst Bratkowskiego o Kapuścińskim sprzed roku.

Dyktatura sów

Coraz częściej nie zgadzam się z Kingą Dunin i nie wiem doprawdy, czy to ja się zrobiłem taki skostniały, czy jednak moja ulubiona felietonistka zaczyna odrywać się od rzeczywistości. O parytetach dla kobiet mi się nie chce za bardzo pisać – w sumie to dziwię się, że tyle naprawdę szanowanych przeze mnie osób – w tym, niestety, całe środowisko Krytyki Politycznej – popiera taki głupi pomysł, kompletnie ignorując wszelkie racjonalne argumenty (bardzo dobrze zestawił je niedawno Piotr Skwieciński).

Ostatnio pani Kinga raczyła użalić się na wszechpotężną dyktaturę skowronków. Nie wiem, na ile tekst jest pisany na poważnie, ale wygląda na to niestety, że tak. Komentarze pod felietonem są już poważne na 100%.

Osobiście nie jestem jakimś zdecydowanym skowronkiem, nie lubię wstawania wcześnie rano, najefektywniej mi się pracuje tak od dziewiątej. Faktem jest natomiast, że – generalnie – nie potrafię spać dłużej niż do ósmej, a najczęściej z własnej woli budzę się między szóstą trzydzieści a siódmą. Oczywiście w związku z tym najchętniej kładłbym się spać między dziesiątą a jedenastą. I zawsze miałem wrażenie, że jako umiarkowany skowronek jestem w różnych sytuacjach społecznych dyskryminowany.

Nie chcę mówić już o programach telewizyjnych i radiowych, w których jedyne nadające się do użytku programy są nadawane późnym wieczorem i nocą. Wiem, że to nie mnie na złość, to tylko wymagania reklamodawców.

Ale weźmy zwykłe spotkania towarzyskie. Spotykamy się o osiemnastej-dziewiętnastej, o dwudziestej trzeciej – gdy najchętniej bym się już położył – impreza kwitnie w najlepsze. Jeden dzień jestem w stanie przetrwać. Dłuższe wyjazdy – nie za bardzo. Po jednym nocnym maratonie następnego dnia o dziesiątej już nie kontaktuję, poziom mojej atrakcyjności towarzyskiej gwałtownie spada, idę gdzieś na bok znaleźć jakiś kącik do spania – wychodzę na odludka czy innego mizantropa. Już nie mówię o sytuacjach, gdy znajduję się sam na sam z miłą dziewczyną – i jak tu jej wytłumaczyć, że mój zegar biologiczny mówi, że pora spać. Kobiety w takich momentach są jakoś dziwnie obraźliwe ;).

Poważnie mówiąc, nie da się ukryć, że istnieje presja kulturowa na późne chodzenie spać. Najfajniejsze imprezy są wieczorami, ludzie, którzy imprezują do drugiej, są cool, ludzie, którzy wstają o szóstej, są szarzy i nudni. Felieton Dunin idealnie wpisuje się w ten dyskurs – rano wstają żołnierze, zakonnicy i pacjenci szpitali, ergo ranne wstawanie kojarzy się z totalitaryzmem. “Wszyscy pamiętamy problemy z rannym wstawaniem do szkoły” – proszę mówić za siebie, pani Kingo. Ja nie pamiętam.

Na szczęście są sytuacje, gdy sowy są zmuszone schować swoje sowie zwyczaje do kieszeni i ugiąć się przed naturalnym rytmem dobowym zdeterminowanym przez Słońce. Gdy w czasach licealno-studenckich włóczyliśmy się po Beskidzie Niskim, panowała oczywiście dyktatura sów: wstawaliśmy koło jedenastej, wyruszaliśmy po trzynastej, dochodziliśmy do celu wieczorem, po czym… przy latarkach graliśmy w mafię do drugiej w nocy. Na nic były moje argumenty, że lepiej wyruszać wcześniej tak, aby w mafię grać jeszcze jak jest jasno, bo przy ogniku latarek trudno rozróżnić nawet, kto jest szefem mafii, a kto komisarzem Catanim. Gdy jednak z kochanego BN-u przenieśliśmy się w nieco wyższe góry, okazało się, że jednak możemy wstawać o siódmej i wychodzić po ósmej. Bo inaczej nie mielibyśmy szans dojść na miejsce za światła dziennego, a w Retezacie czy innym Pirinie niestety nie zainstalowano oświetlenia elektrycznego.

Właśnie. Drogie sowy! Powiedzmy sobie uczciwie, jesteście wynalazkiem ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Zanim wynaleziono sztuczne oświetlenie dobrej jakości i nadające się do powszechnego użytku, nikt nie mógł sobie pozwolić na marnowanie dziennego światła. Dzisiaj, w dobie zagrożenia globalnym ociepleniem, ponownie marnowanie daru Słońca staje się luksusem, na który jako ludzkość nie możemy sobie pozwolić. Dlatego apeluję – zróbcie coś dla planety i po prostu kładźcie się wcześniej spać. Naprawdę się da – jak się udawało milionom ludzi przed Edisonem.

Inżynier Mamoń o przekładach

Jestem fanem Antoniego Kroha, a jego przewodnik po Pradze zajmuje u mnie miejsce na podium w rankingu przewodników, które nadają się nie tylko do planowania podróży i zwiedzania, ale także do czytania (choć numer jeden w tym rankingu zajmuje bezapelacyjnie Polska egzotyczna Grzegorza Rąkowskiego). Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy Kroh, w tej chwili chyba najwybitniejszy polski szwejkolog, porwał się na tłumaczenie Haškowego arcydzieła. Książki jeszcze nie mam, na razie mogę tylko poczytać recenzje. I są one symptomatyczne. Krytycy, choć zasadniczo doceniają pracę Kroha, mają mnóstwo problemów z zaakceptowaniem Szwejka jako “dobrego żołnierza”. To nic, że “dobrym wojakiem” stał się wyłącznie na skutek oszukania Hulki-Laskowskiego przez false frienda, to nic, że w innych tłumaczeniach jest the good soldier, der brave Soldat, Бравый солдат, Krzysztof Masłoń i tak pisze:

Ale już „żołnierz Szwejk” zgrzyta, niezależnie od tego, że po czesku „voják” to „żołnierz”. Dla nas Szwejk jest „dobrym wojakiem”, ale nie „dobrym żołnierzem”. Dobry żołnierz to był Soroka.

Czyli – co prawda Hašek chciał, żeby Szwejk był “dobrym żołnierzem”, ale my wiemy lepiej.

Muszę powiedzieć, że zdumiewa mnie podejście polskiej publiczności do przekładów w stylu inżyniera Mamonia – czy nawet gorzej, w stylu kibiców – powiedzmy – Lecha Poznań po przejściu najlepszego piłkarza do Legii Warszawa. Monika Adamczyk-Garbowska, autorka nowego przekładu arcydzieł A.A.Milne’a, została za swoją próbę prawie ukrzyżowana i do dziś służy jako podręczny wieszak na psy. Porwała się bowiem na świętość, czyli Kubusia Puchatka Ireny Tuwim. Nic to, że Tuwim upupia Milne’a, pozbawia go znaczeń i ironii, ma problemy z rozumieniem tekstu, dodaje sobie treści, których w oryginale nie ma czy wręcz odwrotnie, wycina ważne fragmenty tekstu (np. taką przepiękną przemowę Osła na przyjęciu na cześć Misia w ostatnim rozdziale Winnie-The-Pooh:

Ale mimo wszystko nie można narzekać. Mam swoich znajomych. Nie dalej jak wczoraj, ktoś się do mnie odezwał. A w ubiegłym tygodniu, a może to było dwa tygodnie temu, Królik wpadł na mnie i powiedział: “Do licha!”. Krąg towarzyski. Stale coś się dzieje.

Nic to. Świętość jest świętością, a nowego tłumaczenia się brzydzimy. I nie będziemy obu porównywać. Może by się nagle okazało, że to Adamczyk jest lepsze, a to groziłoby zachwianiem podstaw naszego światopoglądu.

Jedynymi za mojej pamięci przekładami, które został jakoś tam powszechnie zaakceptowane, były tłumaczenia Szekspira i poetów anglojęzycznych autorstwa Barańczaka. Tylko że się zastanawiam, na ile ich akceptacja wynikała z ich jakości, a na ile z tego, że podpisał je Barańczak – i czy gdyby nie Barańczak, ale jakaś Adamczyk-Garbowska zmieniała Spodka w Podeszwę albo rannego łosia w słaniającego się jelenia, mogłaby liczyć na taką samą reakcję.

Hołd Bahdaja

Odniosłem wrażenie, że tegoroczna publicystyka okołopowstaniowa nieco się jednak różniła od standardowej celebry z lat poprzednich. Mniej było przekonywania o Historycznej Słuszności (być może stwierdzono, że walka o pamięć została ostatecznie rozstrzygnięta i można już przesunąć propagandystów na inny odcinek), więcej pisano natomiast o tragicznych skutkach ubocznych powstania. “Rzeczpospolita” poświęciła nawet obszerny artykuł rzezi Woli i nawet jeśli to jest kolejny zakręt polityki historycznej tego dziennika, to dobrze się stało.

Na Woli tuż po wojnie dzieje się akcja pewnej książki, która była jedną z najważniejszych lektur mojej wczesnej młodości i do dziś wpisuję ją na listę książek mojego życia – podobnie jak Piotr Bratkowski. W sumie mam z nią nawet podobne wspomnienia co Bratkowski – też pierwszy raz zetknąłem się z nią na jakichś okropnie nudnych wakacjach, na które zabrałem stanowczo za mało książek, ale w związku z tym przeczytałem ją jakieś dziesięć razy. Ale Do przerwy 0:1 Bahdaja, bo o niej tu oczywiście mowa, to nie jest tylko książka o grupie kolegów z jednego podwórka, którzy tworzą drużynę piłkarską. Gdy czytałem Bahdaja w wieku 11 lat, nie zastanawiałem się, czemu Paragon i koledzy są z Woli, czemu kibicują akurat Polonii. Myślę, że przydałoby się stworzenie czegoś w rodzaju przewodnika po tej powieści. Próbowała taki przewodnik stworzyć Małgorzata Karolina Piekarska, ale z efektem dość mizernym. Pisze na przykład” Pewnie dlatego nikt nie wie, kto był pierwowzorem postaci Wacława Stefanka – czołowego napastnika Polonii – tak podziwianego przez chłopców z Syrenki. Oczywiście pewności być nie może, ale każdy jako tako zorientowany w dziejach polskiej piłki nożnej zauważy podobieństwo nazwiska idola Paragona i przyjaciół do nazwiska wieloletniego kapitana Polonii i reprezentacji – Władysława Szczepaniaka. I naprawdę trudno zakładać, że to podobieństwo jest przypadkowe. Inna sprawa, że Piekarska umieszcza akcję Do przerwy 0:1 w latach pięćdziesiątych (podobny błąd popełnia Bratkowski, być może sugerując się filmem) – tymczasem realia wyraźnie wskazują jednak na lata tużpowojenne, a nie na okres apogeum stalinizmu. To zaraz po wojnie “Dzieci Warszawy” zdobyły mistrzostwo Polski i stały się idolami całej stolicy.

Do przerwy 0:1 jest hołdem dla tamtej Polonii, ale także jest hołdem dla Woli. Woli, która w czasie wojny wycierpiała jak żadna inna dzielnica, której ocaleni mieszkańcy musieli wykazać się wyjątkowym hartem ducha, gdzie takich sierot jak Paragon musiały być setki. Nie wierzę, że umieszczenie właśnie tam akcji tej powieści – o pokonywaniu przeciwności, na boisku i poza nim – było przypadkiem.

 

Klein i Sierakowski

Czytam “Doktrynę szoku” Naomi Klein. Jednostronna jest to książka strasznie, zawiera duże uproszczenia i bardzo jednostronną argumentację (ale w końcu jest to dobre prawo publicystyki), ale ogólna teza – że tzw. neoliberałowie wykorzystywali (a czasami wręcz kreowali) sytuacje kryzysowe do wprowadzenia rozwiązań zgodnych ze swoją doktryną, których nie byliby w stanie wprowadzić w inny sposób – wydaje się być bliska prawdy. Najciekawsze dla polskiego czytelnika jest jednak zupełnie inne spojrzenie na przebieg wydarzeń w Rosji. Klein sprzeciwia się obowiązującemu w Polsce (jak zresztą w większości krajów zachodnich) obowiązuje bowiem wizja historii pt. “dobry Jelcyn, zły Putin” – i przy okazji rehabilituje Michaiła Gorbaczowa. Swoją drogą, nie ma się co dziwić, że pomija się milczeniem fakt, że podwaliny putinowskiego systemu władzy zostały stworzone za Jelcyna  – w przeciwnym razie trzeba by wrócić do rozstrzelania przez Jelcyna jedynego prawdziwego parlamentu w historii Rosji, które to rozstrzelanie polskie media relacjonowały w tonie entuzjastycznym, traktując je jako ciąg dalszy rewolucji z sierpnia 1991. Nigdy się z tego poglądu nie wycofały i nawet wypowiedzi rosyjskich demokratów, takie jak poniższa Garriego Kasparowa, nie dały im nic do myślenia:

Na początku mojego zaangażowania w politykę mówiłem o potrzebie demontażu putinizmu. W miarę jednak, jak jeździłem po Rosji, dochodziłem do wniosku, że był to zły cel i zła definicja – powinienem był raczej mówić o demontażu jelcyno-putinizmu. Reżim Putina jest logiczną kontynuacją tego, co działo się w latach 90. Owszem, w czasie rządów Jelcyna pojawiły się w Rosji zalążki demokratycznych instytucji i procedur, ale nie było im dane się rozwinąć. Punktem zwrotnym był rok 1993, kiedy Jelcyn zniszczył – dosłownie i w przenośni – parlament. Od tamtej pory to, kto ma władzę w Rosji, przestało być przedmiotem publicznej debaty.

Klein uzasadnia, dlaczego tak musiało się stać. Obalenie demokracji było warunkiem koniecznym kontynuowania realizacji pakietu radykalnych reform rynkowych Gajdara, na co naciskała MFW przy bierności polityków zachodnich. Tak więc wygląda na to, że w kluczowym momencie o kształcie politycznym Rosji na dziesięciolecia zdecydowała grupka technokratów. 

A skoro jesteśmy przy Nowej Lewicy i przy “końcu historii”, to chciałbym zareklamować moim czytelnikom (nie wszyscy wszak czytają “Krytykę Polityczną”) polemikę Sierakowskiego z Barbarą Toruńczyk i szerzej – z całym środowiskiem, którego symbolem jest Adam Michnik. Jak dla mnie trafione w punkt.

 

Z zaległych lektur: jak Angole widzą Latynosów

Wyobraźmy sobie, że jakiś polski dziennikarz pisze książkę, z ambicjami popularnonaukowymi, o fenomenie piłki angielskiej. Niestety, nie zna języka angielskiego, przez co opiera się wyłącznie na materiałach FIFA, polskojęzycznej prasie wydawanej w Londynie, “Piłce Nożnej”, “Przeglądzie Sportowym” i paru angielskich książkach, które ktoś mu przetłumaczył. Nie do wyobrażenia? Przeczytajcie Pasję milionów Tony’ego Masona.

To, że Mason, nie znający najwyraźniej hiszpańskiego ani portugalskiego, napisał taką książkę, jest w miarę zrozumiałe w świetle znanego angielskiego przekonania o byciu pępkiem świata. Zresztą sam autor lojalnie uprzedza, że pisze dla czytelników anglojęzycznych. Jednak fakt, że w kraju Tomasza Wołka, w kraju, w którym powstała pierwsza monografia Copa America, książka Masona będzie funkcjonować jako najpoważniejsza, najrzetelniejsza monografia latynoskiej piłki, woła o pomstę do nieba. To nawet nie o to chodzi, że jest anglocentryczna, że koncentruje się na brytyjskim wkładzie w historii latynoskiego futbolu (na początku był bardzo istotny, później już znacznie mniej), że wszędzie podkreśla potęgę Brytyjczyków (ach, ten fragment o najlepszych sędziach 😉 – ale choćby podświadomie w opisie relacji brytyjsko-latynoskich przebija brytyjski punkt widzenia. Zwłaszcza, gdy mowa o rywalizacji z Argentyną.

Najbardziej rozbawił mnie stosunek Masona do MŚ w USA. Amerykańskie mistrzostwa były z mojego punktu widzenia zdecydowanie najfajniejsze w ostatnim dwudziestoleciu (chociaż ocenę na pewno pogarszają kiepskie mecze od poziomu półfinału). Mason nie znajduje dla nich dobrego słowa. Nie było ani ciekawych meczów, ani wybijających się piłkarzy. Zacząłem się zastanawiać, co było powodem tak kiepskiej oceny i… o tak, w tamtych mistrzostwach zabrakło reprezentacji Anglii. Mistrzostwa bez Anglii z założenia nie mogły być godne uwagi. Ciekawe, jak Mason ocenia MŚ ’90 i ME ’96 – dwie najnudniejsze imprezy mistrzowskie, jakie pamiętam, ale dwie jedyne, w których reprezentantom ojczyzny futbolu udało się przebić do półfinałów.

Cóż, żyjemy w świecie zdominowanym przez język angielski, co skutkuje także tym, że takie książki jak Masona mogą liczyć na tłumaczenia i wydania na całym świecie. Ale nie wierzę, że choćby Tomasz Wołek, który do Masona napisał posłowie, nie byłby w stanie sam napisać rzetelniejszej i głębszej książki.

 

 

Pochwała nieodpowiedzialności?

Słynny już wywiad z Jackiem Podsiadłą wywołał szereg komentarzy publicystów i blogerów – dla większości z nich dość reprezentatywny jest poniższy wpis Frugala. Jak dla mnie, z tych komentarzy aż bije niezrozumienie tego, co Podsiadło ma naprawdę do powiedzenia – czy raczej porażający brak zrozumienia innego podejścia do świata i innego ułożenia sobie priorytetów życiowych.

Sam jestem osobą o bardzo konserwatywnym podejściu do pieniędzy. Zdecydowanie nie lubię zaciągać kredytów, wydawać więcej niż mnie stać, a myśl o życiu bez poduszki finansowej na najbliższe dwa lata powoduje, że oblewam się zimnym potem. Ale… to są moje prywatne idiosynkrazje i nie mam bynajmniej zamiaru narzucać ich wszystkim. (Co prawda mam od dawna wrażenie, że zwolennicy życia ponad stan próbują narzucić swój styl życia mnie – poprzez presję społeczną, ale także poprzez środki przymusu państwowego – np. narzucanie niskich stóp procentowych przez bank centralny, o programach amnestii dla dłużników nie mówiąc). Tak czy owak Podsiadło ma prawo do swojego stylu życia – i dopóki nie mając pieniędzy nie żąda ich ode mnie, nic mi do tego. Na szczyty absurdu Frugal wspina się, gdy krytykuje wspomniany przez Podsiadłę styl "życia na wsi kieleckiej, gdzie obowiązywała kultura pożyczania" pytając: A gdyby elementem kultury wsi, z której wywodzi się Podsiadło, było kraść, rabować i grabić, to też z dumą ten "stały element" by pielęgnował przez całe życie? A gdyby tu było przedszkole w przyszłości? Chyba jest różnica między pożyczaniem a kradzeniem, rabowaniem i grabieniem? Tak naprawdę to jest spór między indywidualizmem a wspólnotowością. Dla Frugala wspólnotowy styl życia, w której można pójść do kogoś i pożyczyć do pierwszego albo zjeść u niego obiad, gdy samemu nie ma się co jeść, jest abstrakcją. Rzeczywiście tak już się dzisiaj w wielkich miastach Polski nie żyje. Czy to dobrze? Mam wątpliwości. Podsiadło bardzo dobrze opowiada o konsekwencjach wybujałego indywidualizmu:

Nagle wszyscy mają wygórowane oczekiwania: finansowe, mieszkaniowe, materialne. Względem siebie i względem innych. Dziwi nas, kiedy ktoś łapie stopa przy szosie: nie ma samochodu? Nie ma na bilet? E, pewnie jest z mafii i chce nas zarąbać.

Swoją drogą, jestem skłonny sformułować tezę, że prawdopodobieństwo złapania stopa jest odwrotnie proporcjonalne do ruchu na danej drodze. Większy ruch, czyli większe nasilenie samochodami, jest bardzo mocno skorelowane z większym nasyceniem indywidualizmu. Do tego dochodzi jeszcze efekt oglądania się na innych, opisywany przez psychologów społecznych. I potem, jak mi zabraknie benzyny na DK 86 pod Będzinem i macham, żeby mnie podwieziono na stację benzynową, to pierwszym samochodem, który się zatrzyma, będzie – po pół godzinie – wóz pomocy drogowej. Aby mnie później skasować na 50 zł. Nie wiem, czy do końca podoba mi się życie w społeczeństwie, w którym nie ma dobrych uczynków, są tylko usługi przeliczane na pieniądze. 

W wywiadzie Podsiadły są fragmenty po prostu urzekające. Zwłaszcza ta propaganda slow life

Jeszcze niedawno, jak jakiś typowy samiec za kółkiem chwalił się, powiedzmy, że swoją nową beemwicą śmignął znad Adriatyku do Polski w jeden dzień, odpowiadałem przechwałką, że ja na swoim rowerze to jechałem do Albanii dwa tygodnie.

Czyż to nie piękne? Cała filozofia życiowa fast-life’owca zostaje zakwestionowana. Bo przecież normalnie jechać gdzieś czternaście dni, oglądając różne ciekawe miejsca po drodze, jest dużo fajniej, niż jechać dzień nudną autostradą. Tylko dla kogoś, komu wiecznie w życiu się spieszy, śmignięcie jeden dzień jest atrakcją samą w sobie.

Nie potrafiłbym żyć tak jak Podsiadło, ale jego styl życia wywołuje we mnie raczej sympatię niż niechęć. I zupełnie nie rozumiem agresji, z jaką na jego tekst zareagowali komentatorzy. Być może są tak już przesiąknięci indywidualistycznym stylem życia, że kompletnie nie potrafią nawet dopuścić myśli, że można żyć inaczej.

Huta

Wyobrażacie sobie Dolinę Krzemową w Katowicach? Na terenie dawnej Huty Baildon powstała wyspa najnowocześniejszych technologii, skupiająca najzdolniejszych i najbardziej kreatywnych, tworząca swój własny styl życia. Spiritus movens całego przedsięwzięcia jest niejaki doktor Pelc, genialny socjolog z niejasnych powodów wyrzucony z uniwersytetu, który kieruje zespołem mającym – opierając się na teoriach na nowo odkrytego XIX-wiecznego filozofa Kuhna – stworzyć ogólną teorię przewidywania wszelkich zjawisk. Zadanie opisania rzeczywistości Huty dostaje Tomasz, doktorant na uniwersytecie, którego promotorem jest dawny mentor Pelca…

Na książkę Grzegorza Kopaczewskiego Huta można patrzeć przynajmniej z kilku perspektyw. Można rozpatrywać ją jako powieść i doszukiwać się błędów w poprowadzeniu fabuły, niedokończonych wątków itp. Na przykład wydaje się choćby, że autorowi brakło pomysłu na samo zakończenie – no, chyba, że chce pisać ciąg dalszy. Można skupiać się głównie na opisach życia w Hucie, na interakcjach ze światem zewnętrznym (którego bezpośrednim ucieleśnieniem jest katowicka dzielnica Załęże, jedna z najbiedniejszych i najbardziej zagrożonych przestępczością w mieście), na tym, jak utopia zmienia się w antyutopię. Można śledzić wątek tajemniczego filozofa Kuhna, zdumiewającej historii jego życia i ponownego odkrycia jego prac. No i jest ostatnia perspektywa – śląska. Huta włącza się w dyskusję na temat Górnego Śląska, źródeł jego sukcesów i porażek i udziału w nich Polski. Nie przypadkiem w Hucie czci się Baildona, Redena i Ernesta Wilimowskiego. Brak mi niestety w tej dyskusji jakiegoś kontrapunktu, opozycji dla poglądów reprezentowanych przez Pelca i księdza Winklera. Być może dlatego, że samo istnienie Huty jest bardzo poważnym argumentem dla prezentowanej przez nich tezy? Tyle że w rzeczywistości żadna Huta w Katowicach nie powstała.

Tak czy owak, warto książkę Kopaczewskiego przeczytać.