Wspomnienia konstruktora Titanica

Piszę o zachowaniu polskich władz w obliczu tegorocznej paniki, bo pamiętam reakcję ówczesnego ministra finansów, Leszka Balcerowicza, na panikę na rynku walutowym 1999 roku. W ciągu kilku dni złoty drastycznie osłabił się wobec dolara (stanowiącego wówczas jeszcze główną walutę odniesienia), przed kantorami ustawiały się kolejki, a media straszyły katastrofą. Balcerowicz nie chował się w kącie, tonował nastroje, wyjaśniał, że załamanie jest chwilowe i wynika raczej z przejściowego wzmocnienia dolara do wszystkich walut niż ze słabości złotego. I udało mu się panikę zażegnać.

Innym, i może bardziej znanym i spektakularnym, przykładem skutecznej interwencji władz gospodarczych w momencie kryzysu, była reakcja Alana Greenspana na krach giełdowy z października 1987. Greenspanowi udało się przekonać bankierów do współpracy i pożyczania sobie pieniędzy, a społeczeństwo do zachowania spokoju. Wydarzeniom października 1987 poświęca obszerny rozdział w swojej książce, która właśnie wpadła mi w ręce. Być może właśnie ten sukces był początkiem katastrofy, której świadkami jesteśmy obecnie. Stworzył bowiem przekonanie, że gospodarka dziś jest na tyle silna, władze na tyle mądre, a nowoczesne instrumenty finansowe na tyle wyrafinowane, że prawdziwy, głęboki krach nie może się już powtórzyć.

Lektura jego książki Era zawirowań w październiku 2008 jest specyficznym przeżyciem. To tak, jakby czytać wspomnienia konstruktora Titanica w wieczór jego katastrofy, albo "Futbol na tak" Jerzego Engela podczas meczu z Koreą. Rzadko się zdarza, żeby rzeczywistość tak szybko i brutalnie zweryfikowała teorie kogoś, kto jeszcze dwa lata temu był uważany wręcz za demiurga nowoczesnych finansów. Bardzo dziwnie się teraz czyta Greenspana opowiadającego, że rozwój technologii internetowych oznacza zakwestionowanie dotychczasowej wiedzy o cyklach koniukturalnych, albo usprawiedliwiającego swoją politykę pieniężną teoriami, że na rynku jest długofalowa nadwyżka chętnych do oszczędzania nad chętnymi do inwestowania.

Jednym z najciekawszych fragmentów książki jest wspomnienie dyskusji nad cięciami podatkowymi George’a W. Busha. Greenspan nie miał nic przeciwko ograniczonym obniżkom podatków, ale był świadom, że będzie bardzo trudno je ograniczyć. Mimo to publicznie poparł propozycję Busha. Szef Fedu wspomina rozmowy z demokratycznymi politykami, którzy przekonywali go, że jego wystąpienie "nie tylko zagwarantuje przyjęcie propozycji Białego Domu, ale także zachęci Kongres do porzucenia wątłego konsensusu w sprawie polityki fiskalnej". Mieli oczywiście rację, pozytywny sygnał z Fedu sprawił, że Bush porzucił myśl o jakichkolwiek ograniczeniach i stabilizatorach – i nadwyżka budżetowa błyskawicznie zamieniła się w deficyt. Trochę zdumiewa, że Greenspan, szef Fedu wtedy od 14 lat, a obecny w wielkiej polityce od ćwierćwiecza, nie zdawał sobie sprawy, jak jego wypowiedź będzie przez rząd odebrana. Albo dziś udaje, że sobie nie zdawał sprawy :). Faktem jest, że bardzo trudno w całej książce znaleźć pozytywne zdanie na temat George’a W. Busha i jego ekipy. O jego ojcu zresztą też Greenspan nie miał dobrego zdania. Za to współpracy z Clintonem nie może się nachwalić. To tak jeszcze a propos mitu o dobrych republikanach.

Jednak najbardziej szokująco w dzisiejszym kontekście brzmią fragmenty, gdzie Greenspan pisze o regulacji, a w szczególności o regulacji na rynkach finansowych:

Jakiekolwiek rządowe regulacje nałożone na strategię inwestycyjną funduszy hedge ograniczyłyby podejmowanie ryzyka, które jest integralną częścią wkładu funduszy hedgingowych w światową gospodarkę, a zwłaszcza w gospodarkę Stanów Zjednoczonych. Dlaczego chcemy powstrzymywać pszczoły produkujące miód na Wall Street?

Dzisiaj, gdy okazało się, ile to "podejmowanie ryzyka" bez ograniczeń będzie kosztować amerykańskiego i światowego podatnika (znacznie więcej niż akcjonariuszy i menedżerów!), te słowa brzmią jak drastyczne samooskarżenie. Gdyby przedtem nie zdarzyła się katastrofa funduszu LTCM, można by przynajmniej tłumaczyć Greenspana nieświadomością.

Równie horrendalnie, przynajmniej dla kogoś przyzwyczajonego do standardów z tej strony Atlantyku, brzmią wypowiedzi Greenspana na temat ładu korporacyjnego. Już po aferach Enronu i Worldcomu, Greenspan wypowiada się jako przeciwnik superaudytu (czyli nadzorowanej przez państwo instytucji mogącej kontrolować audytorów) i jako przeciwnik obecności osób nie związanych z zarządem w radach nadzorczych. Na pytanie, jak akcjonariusze mają zatem skutecznie kontrolować zarząd, odpowiedzi nie dostajemy.

Era zawirowań jest fascynującą, wnikliwą i świetnie napisaną książką, opartą o zupełnie fałszywy światopogląd. Gdy pisałem tę notkę, Greenspan akurat opowiadał Kongresowi, że "jest zszokowany". Przyznaję, że jestem zszokowany, że on jest zszokowany.

 

Advertisement

Bardzo ostry gulasz

Zawsze bardzo mnie bawią wypowiedzi głoszące, że Polska jest jakimś przeklętym krajem, a Polacy – wyjątkowo nieszczęśliwym narodem. Kiedyś już pisałem, że mogą się one brać wyłącznie ze skrajnej ignorancji co do historii i teraźniejszości innych narodów, w tym najbliższych nam geograficznie i na rozliczne sposoby z Polską powiązanych.

Mamy oto taki naród węgierski. Kilkaset lat wspólnej granicy, kilku wspólnych monarchów, wielowiekowa tradycja bratanków. Wspólne losy narodów "szlacheckich" pośród narodów "chłopskich". I jakby Polak nie użalał się nad losem swojego narodu, Węgier zawsze go przebije. Sto dwadzieścia lat zaborów i niewoli? Węgrzy mieli trzysta pięćdziesiąt. Nieudane powstania? Węgrzy mieli powstania co kilkadziesiąt lat przez dwa i pół wieku. Uwzględniając czas i skalę działań, gdzie tam Kościuszce, Wysockiemu czy Trauguttowi do Bocskaya, kuruców, Rakoczego czy Kossutha. Utrata Kresów? Nasze Kresy to dwa porządne miasta i trochę łąk, pól, lasów i bagien – w zamian dostaliśmy zurbanizowany i zagospodarowany Śląsk czy Pomorze. Węgrzy… stracili wszystkie najważniejsze po Budapeszcie miasta swojego kraju. Pozsony, Kassa, Kolozsvár, Temesvár, Brassó, Zagreb, Újvidék, Nagyvárad – wszystkie te miasta były większe i ważniejsze niż te, które zostały w granicach państwa węgierskiego. II wojna światowa? My przynajmniej mamy poczucie moralnej słuszności. Węgrzy próbując odzyskać przynajmniej część utraconych ziem znaleźli się w obozie Hitlera, nie potrafili (w przeciwieństwie do Rumunów, Włochów, Słowaków czy Finów) w odpowiednim momencie z niego wyjść i skończyli jako ostatni europejski sojusznik Hitlera. Armia węgierska wymarzła nad Donem, a większość węgierskich Żydów skończyło w Auschwitz. Ostatecznie żadnych ziem oczywiście nie odzyskali. Może przynajmniej powstaniem warszawskim ich przebijemy? Jeżeli już, to tylko trochę. Budapeszt był oblężony przez bite siedem tygodni, zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludności cywilnej, a znaczna część Budy została obrócona w ruinę. Stalinizm w Polsce był w porównaniu ze stalinizmem na Węgrzech okresem rozkwitu swobód i wolności. Jego obalenie nad Wisłą przebiegało w miarę łagodnie i w atmosferze samoograniczenia – nad Dunajem skończyło się interwencją sowiecką i kolejną falą represji. Nawet obecni polscy politycy pod względem cynizmu i zakłamania nie umywają się do węgierskich. Nawet upadkiem piłki nożnej Polak Węgrowi nie zaimponuje. Szczyty węgierskiej piłki znajdowały się znacznie wyżej niż szczyty polskiej (w końcu dla Polaków historycznym triumfem pozostaje cudem uratowany remis na Wembley, gdy tymczasem Złota Jedenastka Puskasa i spółki na tymże Wembley zdeklasowała gospodarzy 6:3), ale i otchłań jest znacznie głębsza. Polska reprezentacja ostatnio jednak trzy razy zakwalifikowała się na wielkie imprezy, Węgrzy czekają na taki awans już 22 lata.

Cóż można zrobić z takim losem? Upić się, popełnić samobójstwo lub pogrążyć się w rozpamiętywaniu dawnej świetności. Wszystkie trzy opcje są na Węgrzech popularne. W Budapeszcie byłem dłużej raz w życiu, raptem przez kilka dni, ale w zupełności wystarczyło, żebym się naoglądał flag i map z czarnym konturem w kształcie ziem zabranych w Trianon. Zresztą nie trzeba jechać do Budapesztu. Wystarczy pójść do węgierskiej restauracji w Krakowie, gdzie na ścianie dumnie wisi wielka mapa Wielkich Węgier w granicach przedtrianońskich, z wszystkimi komitatami, obejmujących także fragmenty Orawy i Spisza należące obecnie do Polski (ciekawe gdzie są wszyscy tropiciele Eriki Steinbach i innych rewizjonistów). Jest dość powszechnie znane, że Węgrzy należą do ścisłej światowej czołówki w statystykach samobójstw (aczkolwiek ostatnio stracili pierwsze miejsce na rzecz Litwinów), natomiast przyznaję, że nie wiedziałem, że największym wkładem Węgrów do światowej popkultury jest pieśń nazwana "węgierską pieśnią samobójców", spopularyzowaną przez dziesiątki wykonań największych gwiazd estrady począwszy od Billie Holiday.

Dla mnie książka Krzysztofa Vargi "Gulasz z turula", która stała się inspiracją do napisania poniższej notki, wcale nie jest próbą przybliżenia Polakom Węgier. Raczej próbą uporania się z własną węgierskością (Varga jest pół-Węgrem). Wyszło coś w rodzaju paszkwilu. Świetnie napisanego, pełnego humoru, ale tym bardziej bolesnego. Gdybym był Prawdziwym Węgrem, to wytoczyłbym Vardze proces za ośmieszanie narodu albo przynajmniej spaliłbym jego kukłę na którymś z budapeszteńskich placów. Sam się zastanawiałem czasami, czy w moim stosunku do państwa nad Dunajem i Cisą nie ma trochę ksenofobicznych uprzedzeń. Przez ostatnie lata prawie co roku zdarzało mi się przejeżdżać przez Węgry jadąc do ciekawszych miejsc (jak na przykład rumuńskie, dawniej węgierskie, Karpaty). I w katalogu moich osobistych węgierskich skojarzeń znalazły się, obok map z czarnymi konturami, węgierskie krajobrazy (niekończące się pola z kukurydzą, od czasu do czasu stercząca pośród nich wieża wodna), węgierscy konduktorzy (usiłujący wymusić dopłaty za miejscówki, mimo braku obowiązku rezerwacji) i ogólnie węgierskie koleje (w dużym jak na Węgry mieście Szolnok w sobotę o 15 kasy biletowe są zamknięte), wreszcie węgierskie bankomaty (z których nie można pobrać pieniędzy). Vargę trudno jednak posądzać o ksenofobię. Może po prostu Węgry takie właśnie są? Może wciąż mają problemy ze znalezieniem dla siebie miejsca w tej Europie, do której tak niedawno, nieco ponad tysiąc sto lat temu, przyszli (i wciąż to przyjście wspominają?).

 

Irak, Szymany i dziennikarze

W najnowszej książce Artura Domosławskiego (składającej się z wywiadów z amerykańskimi intelektualistami krytycznymi wobec polityki George’a W. Busha) na szczególną uwagę zasługuje przewijający się w paru rozmowach (zwłaszcza z Jonathanem Schellem i Tonym Judtem) wątek o wielkim wstydzie dla amerykańskiego dziennikarstwa, jakim było właściwie bezrefleksyjne poparcie napaści na Irak w 2003 roku – wynikające z konformizmu, niechęci do bycia zaetykietkowanym jako "antyamerykański", wreszcie niechęci do utraty dobrych kontaktów z dworem George’a Busha. Jak jednak wyjaśnić równie bezrefleksyjne poparcie napaści na Irak (i przyłączenie się do niej Polski) ze strony polskiej prasy? Żaden z powyższych motywów (może poza utratą dobrych kontaktów z dworem) nie wchodzi w grę. Parę tygodni temu w tekście o "Pomocnikach George’a Busha" (profilaktycznie przeniesionym już do płatnego archiwum), Dawid Warszawski, bodaj jako pierwszy polski dziennikarz, pisze, że mu wstyd, że jego gazeta włączyła się w kampanię prowojenną. Tyle że wyjaśnienie jest po prostu niepoważne i dyskwalifikujące dla dziennikarza. Warszawski pisze, że nie przyszło mu do głowy, że amerykański rząd i jego propagandziści okłamują świat w kwestii uzasadnienia dla wojny. Do licha, czy obowiązkiem dziennikarza nie jest sprawdzać, weryfikować informacje, starać się je samodzielnie analizować? Zwłaszcza że przecież w 2002 i 2003 roku opinia światowa wcale nie była jednomyślna i było wiele świadectw wskazujących na to, że Bush łże w żywe oczy. Dlaczego praktycznie nikt w mainstreamowych polskich mediach tych świadectw nie brał na poważnie?

W książce My z Jedwabnego Anna Bikont wspomina mimochodem o szoku, jakim dla niej było uleganie przez jej kolegów z redakcji prowojennej ekscytacji. Niektórym ta ekscytacja nie minęła do dzisiaj. Bartosz Węglarczyk, wtedy główna tuba propagandy wojennej na łamach Gazety, dzisiaj na swoim blogu nie tylko broni Guantanamo (co samo w sobie jest bardzo dziwne, jak na publicystę liberalnego podobno dziennika), ale i pozwala sobie na żarciki z samego więzienia i osób w nim uwięzionych. I nie przeszkodziło mu to zostać szefem redakcji zagranicznej "Gazety". Jak dla mnie to jest wstyd dla Gazety nie mniejszy niż sprawa Maleszki – niestety, inne dzienniki też mają w tej sprawie bardzo brudne sumienie, więc pytać nie będą.

Sam do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że śmiałem się – jak prawie wszyscy – z lidera Samoobrony, który opowiadał o talibach w Klewkach. W głowie się nie mieściło, że coś takiego może być prawdą, czyż nie? W głowie się nie mieści, jak zaszczuto i praktycznie pozbawiono prawa do wykonywania zawodu jedną z najwybitniejszych polskich dziennikarek, która nie dała się zbyć i próbowała jednak wyjaśnić tę sprawę. Jeżeli doniesienia NYT są prawdą – a sposób, w jaki na sprawę więzień CIA reagują polskie ówczesne władze, sugeruje, że przypuszczalnie są prawdą, choć bardzo trudną do dowiedzenia – to będziemy mieli poważne powody, żeby wstydzić się na cały cywilizowany świat za swój kraj. O wiele poważniejsze niż Roman Giertych i Tinky-Winky. Z tym że o nich usłużne media pisały i rozgłaśniały sprawę na cały świat. O więzieniach CIA lepiej zbyt głośno nie pisać, lepiej śledztwa się nie domagać i wyciągnięcia odpowiednich konsekwencji od władz (z Trybunałem Stanu i Hagą włącznie) lepiej nie żądać. Bo ktoś słusznie zapyta – gdzie Ty byłeś i co robiłeś, jak to się działo.

 

Stulecie chaosu

W czasie wolnym od działalności naukowej oraz doradzania prezydentom, ministrom i Price’owi, Waterhouse’owi & Coopersowi Witold M. Orłowski zajmuje się historią alternatywną. Jak widać, tego czasu jest całkiem sporo, bo oto mam przed sobą efekt tego zajmowania – ponadpięćsetstronicową (plus wkładka z barwnymi mapami!) cegłę pod tytułem „Stulecie chaosu”, zawierającą cztery alternatywne scenariusze historii XX wieku. Oto te scenariusze:

Trzeci Rzym – I wojna światowa z odwróconymi sojuszami, której głównym zwycięzcą zostaje Rosja,

Przebudzony Smok – odrodzenie Chin na przełomie XIX i XX stulecia,

Tysiącletnia Rzesza  Niemcy zdobywają Moskwę w 1941 roku i choć nie są w stanie pokonać aliantów, po obaleniu Hitlera podpisują pokój dający im hegemonię na kontynencie europejskim,

Czerwona Europa – alianci w 1944 roku nie są w stanie utworzyć drugiego frontu, USA wycofują się z Europy, ta wpada w ręce Stalina.

Historia alternatywna to jest bardzo ciekawa rozrywka intelektualna, ale wymagająca żelaznej logiki i konsekwencji w stosowaniu przyjętych założeń, a jednocześnie nie naginania granic nieprawdopodobieństwa. Orłowskiemu się to generalnie udaje. Przede wszystkim – prawdopodobne są wszystkie punkty zwrotne. Żadna konieczność historyczna nie zdeterminowała zerwania sojuszu rosyjsko-niemieckiego w erze po Bismarcku, żadna konieczność nie spowodowała, że kryzys Chin w pierwszej połowie XX wieku był aż tak głęboki (ani że w 1949 roku władzę przejmują komuniści, mimo że kilkakrotnie Kuomintang był bliski ich rozgromienia), żadna konieczność nie zmusiła Hitlera do wyruszenia na Rosję dopiero w czerwcu. Snując dalsze rozważania, Orłowskiemu zdarza się przeskoczyć rekina (zwłaszcza w scenariuszu pierwszym, gdy zakłada zerwanie sojuszu rosyjsko-niemieckiego w środku wojny i wycofanie się Rosji z wojny w zamian za oddanie Stambułu; późniejszy rozpad zwycięskiej Rosji wydaje się jeszcze mniej prawdopodobny), ale ostateczne rezultaty wydają się całkiem uzasadnione.

I gdy porówna się te cztery scenariusze alternatywne do rzeczywistości, to okazuje się, że wcale aż tak źle na tym podobno okropnym i tragicznym XX stuleciu źle nie wyszliśmy. My jako Europejczycy, i w szczególności my jako Polacy. W poszczególnych wariantach przebiegu wydarzeń Polska kończy jako: wasal Rosji (Trzeci Rzym), wasal Niemiec (Tysiącletnia Rzesza) lub peryferyjne państewko postkomunistyczne bez szans na integrację gospodarczą z Zachodem (Czerwona Europa). W czwartym scenariuszu cała Europa staje się peryferią. Mogło być znacznie gorzej, a naprawdę trudno sobie wyobrazić, żeby było znacznie lepiej. (Najlepiej dla Europy oczywiście by było, gdyby w 1914 roku nie wybuchła wojna, która dramatycznie zatrzymała rozwój naszego kontynentu – ale wtedy Polska nie odzyskałaby niepodległości. A ktoś wymyśli realny i prawdopodobny scenariusz, w którym Polska skończyła XX wiek lepiej niż skończyła naprawdę?)

Inauguracja

Inaugurujemy nowy dział, w którym będziemy pisać o wrażeniach w związku z przeczytanymi (a czasami nieprzeczytanymi) książkami. I perwersyjnie zaczniemy wrażeniami z dwóch artykułów jak najbardziej gazetowych, chociaż na temat książek. Dwóch ulokowanych na niejako przeciwstawnych biegunach.

Dzisiejsza Rzepa lamentuje na temat spadku czytelnictwa. Mnie w tym całym tekście zaszokowała jedna rzecz – otóż za czytelnika intensywnego uważa się kogoś, kto… przeczytał w ciągu roku sześć książek. Takich jest podobno 17% społeczeństwa. Szokujące są nie tyle dane (które poniekąd można wywnioskować ze średniej czytelnictwa), ale to, że ktoś może uważać kogoś, kto czyta jedną książkę na dwa miesiące, za „czytelnika intensywnego”. Nawet jeśli to określenie służy wyłącznie stworzeniu jakiejś szufladki statystycznej.

Drugi artykuł stawia poważne życiowe pytanie. Przy okazji stawiając parę dyskusyjnych tez ;). Inteligentne kobiety są bardziej wrażliwe na zgrzyty wynikające z niedopasowania pod względem gustów literackich niż inteligentni mężczyźni (mężczyzna, który wyrzuciłby z łóżka piękną kobietę tylko dlatego, że ma kiepski gust to rzadkość). Hmm… są dwie możliwości: albo jestem zupełnie pozbawiony inteligencji, albo mam jednak w sobie znaczny udział pierwiastka kobiecego. Bo… dla mnie jakieś tam dopasowanie umysłów, wzajemna inspiracja intelektualna to jest bardzo ważny element związku – a właśnie książki mogą być jak mało co tej inspiracji źródłem. Oczywiście, samo sprawdzenie (w drodze rozmowy, lustracji biblioteki czy – w dzisiejszych czasach – rzutu okiem na odpowiednie pole w profilu danej osoby na jakimś portalu) nie wystarcza, jak słusznie pisze autorka artykułu. Poza tym, dwóm osobom mogą podobać się te same rzeczy z zupełnie innych powodów – dodaje Roth. – Niektórzy ludzie przypisują danym książkom określone znaczenie i budują wokół niego swój świat, a potem okazuje się, że ta druga osoba miała zupełnie inne wyobrażenia nie tylko na temat danej książki, ale i wspólnego życia. To się chyba jednak też da sprawdzić. Pytanie o np. ulubioną postać z danej książki najczęściej dużo wyjaśnia. Miłośnicy Prosiaczka będą lubić Winnie the Pooh z zupełnie innych powodów niż miłośnicy Kłapouchego.

A biorąc pod uwagę to wszystko – a przecież książki są tylko jednym z kryteriów dopasowania z Odpowiednią Osobą – cały czas się zastanawiam, jak to się dzieje, że ludzie jednak tworzą jakieś związki, a i mnie nawet od czasu do czasu to się zdarzało.