Ostatni z wielkich

Piotr Pustelnik nie ma szans w rywalizacji na sportowca roku z różnymi Kowalczykównami, Małyszami, Adamkami, Gortatami i Kubicami. Minęły czasy, kiedy cała Polska ekscytowała się zimowym wejściem na Mount Everest albo rywalizacją Kukuczki z Messnerem. Himalaizm wrócił na swoje miejsce w hierarchii – zresztą sami polscy himalaiści przez ostatnie 20 lat nie dawali wiele powodów, żeby o nich mówić. Z wyjątkiem Piotra Pustelnika.

Czytając tekst Moniki Rogozińskiej w dzisiejszej Rzepie uświadomiłem sobie, że Pustelnik jest tak naprawdę rówieśnikiem dwóch poprzednich polskich zdobywców Korony Himalajów. Z tym że on zaczął jej zdobywanie, kiedy oni skończyli. Zaczął jej zdobywanie w wieku 40 lat, po przełomie  1989 roku, kiedy praktycznie wszyscy wielcy polscy himalaiści wycofali się z tego sportu albo przynajmniej poważnie zmniejszyli aktywność i zajęli się biznesem.

Piotr Pustelnik nie ma szans w rywalizacji na sportowca roku z różnymi Kowalczykównami, Małyszami, Adamkami, Gortatami i Kubicami. Zresztą Korona Himalajów dzisiaj nie jest tak spektakularnym osiągnięciem jak te dwadzieścia lat temu. Patrząc na całokształt jego wspinaczki na sportowy szczyt, jest jednak nie mniejszym mistrzem niż oni.

Advertisement

Historyczny Upadek WC

Mam spory ubaw oglądając reakcję Wyznawców Kościoła Premier League na najnowszy upadek ich bóstwa. Zachowania są różne: od zaprzeczenia, poprzez zwalanie winy na sędziego i podobno niesprawiedliwy przepis premiujący bramki na wyjeździe. Brak tylko jednego: uznania, że tym razem Arsenal/Manchester/Chelsea po prostu natrafiły na drużyny lepsze od siebie, i że to po prostu mieści się w porządku świata.

(Szczególnie zabawne jest to, co wypisują kibice Arsenalu – aż mi wstyd, bo naprawdę dość mocno sympatyzuję z klubem z Highbury (już nie Highbury? wiem, ale trochę głupio brzmi “sympatyzuję z zespołem z Emirates Stadium”) i po tym ciężkim laniu, jakie chłopcy Wengera dostali od Barcelony, aż żal czytać kolejne posty o tym, że sędziowie sprzyjają Katalończykom,  że gdyby nie Messi, to…, i że gdyby nie Arsenal, to talent Fabregasa by się w Barcelonie zmarnował. Cóź, lata porażek powodują, że kibice idą w ślady trenera i powoli tracą kontakt z rzeczywistością.

Oczywiście Albiceleste ma rację pisząc, że koniec hegemonii angielskiej Wielkiej Czwórki wynika nie tyle ze wzrostu sił reszty świata, co z relatywnego osłabienia Arsenalu, Chelsea, Liverpoolu i MU. (Obecny sezon w LM ma zresztą wyraźnie przejściowy charakter i mocno się kojarzy z podobnie “przejściowym” sezonem 2004). Zresztą o wspomnianym osłabieniu ligi angielskiej w ogólności, a WC w szczególności mówiło się już cicho przed sezonem, a głośniej w jego trakcie. Zmiany w układzie sił w europejskiej piłce nie są niczym nowym: starzy ludzie pamiętają czasy, gdy za najlepszą w Europie uchodziła liga włoska (przełom lat 80. i 90.), krótki okres przewagi Bundesligi, wreszcie hegemonię Primera Division na przełomie wieków i obecną (już minioną?) dominację Premier League. Dla dzieciaków jednak, tudzież dla ludzi, których pamięć nie sięga dłużej niż pięć lat, przewaga ligi angielskiej jest zjawiskiem równie oczywistym jak dla mnie oczywisty był ongiś dwudziesty stopień zasilania i brak papieru toaletowego w sklepach. Trwającą przez kilka lat sytuację nienormalną wzięli za normalną.

Pisałem już kiedyś, że moim zdaniem hegemonia ligi angielskiej w ostatnich kilku latach nie miała tak naprawdę żadnych przyczyn systemowych, a jej bezpośrednim źródłem był kaprys Romana Abramowicza, który wywołał istny wyścig zbrojeń w czołówce ligi, w znacznej części finansowany długiem. Dzisiaj zaangażowanie Abramowicza raczej spada, mamy globalny kryzys finansowy i nic nie wskazuje na to, żeby miał on ominąć także piłkę nożną. Manchesterowi United udało się utrzymać na szczycie także dzięki kilku wyjątkowo trafnym decyzjom transferowym w połowie dekady, dzięki którym tanio pozyskali piłkarzy młodych (Cristiano Ronaldo), relatywnie mało znanych (Vidić) i niby już na progu piłkarskiej emerytury (van der Sar) – stali się oni filarami wielkiego MU ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje, żeby taka seria wyjątkowo udanych transferów miała się powtórzyć.

Chwilowo brak chętnych na przejęcie palmy pierwszeństwa od Anglików (liga hiszpańska jest w porównaniu ze złotą erą sprzed dziesięciu lat okropnie płytka, włoska w dalszym ciągu boryka się z kryzysem finansowym i sportowym, Bundesliga to jeszcze nie ten poziom). Czeka nas więc pewnie kilka ciekawych sezonów, zanim wyklaruje się nowy porządek.

Syndrom sztokholmski

Nie potrafię jeszcze wyjść z szoku.

Byłem przekonany, że po Górniku Henryk Kasperczak jest w Polsce trenerem raz na zawsze skończonym, że już nie zatrudni go żaden klub, a przynajmniej żaden, którego stać na w miarę renomowanego trenera. Okazało się, że zatrudniła go Wisła.

To jest naprawdę jakiś szczególny przypadek syndromu sztokholmskiego. Kasperczak jest człowiekiem, który osobiście – poprzez fatalne decyzje transferowe, złe prowadzenie drużyny, nieumiejętność zmotywowania jej na najważniejsze spotkania – odpowiada za zmarnowanie wielkiej szansy Białej Gwiazdy (z Żurawskim i Frankowskim) na pokazanie się w Europie. Później nie potrafił uznać swojej odpowiedzialności za poniesione porażki i z honorem podać się do dymisji. I takiego trenera do dzisiaj w Krakowie niektórzy uwielbiają, i takiego trenera władze Wisły ponownie zatrudniają.

Nie za bardzo rozumiem decyzji o zwolnieniu Skorży. Ale jak się już go zwolniło, to zatrudnienie na jego miejsce człowieka, który ostatnio wsławił się spuszczeniem drużyny, której na logikę spuścić się nie dało… Cóż, w tym sezonie Wisły spuścić się też nie da. Chyba.

Wyznania czarnowidza

Ale czarnowidzem się okazałem… Ale naprawdę wolę rozczarowywać się w tę stronę.

Liczyłem na determinację i charakter Justyny Kowalczyk, dzięki którym – mimo niesprzyjających okoliczności – będzie w stanie wydrzeć przeciwnikom medale. Okazało się, że pojawiła się jedna niesprzyjająca okoliczność więcej: fenomenalna forma Margit Björgen (już nie wnikajmy, skąd ona się wzięła). Justyna robiła co mogła, wywalczyła medale w sprincie i biegu łączonym. A dzisiaj dosłownie wyszarpała to złoto. I nie przypominam sobie, kiedy medal polskiego zawodnika sprawił mi tyle satysfakcji. Zwłaszcza w kontekście tego, co się wokół Justyny działo przez te całe igrzyska.

Liczyłem na doświadczenie Hannu Lepistö, które pozwoli Adamowi Małyszowi osiągnąć szczyt formy właśnie w tym najważniejszym momencie i może powalczyć o jakiś medal. Ale żeby tych medali było aż dwa… nie, w życiu bym nie przypuszczał.

Pisałem, że jakikolwiek medal kogokolwiek spoza trójki Kowalczyk-Małysz-Sikora byłby ogromną sensacją. I dziś właśnie taka sensacja miała miejsce. Tym fajniejsza, że przecież już wielu, łącznie z prezesem Nurowskim, jechało po ekipie łyżwiarskiej – mimo że było wiadomo, że główną szansą na dobry wynik jest właśnie bieg drużynowy. Turyn się przypomina.

I jeszcze moja osobista satysfakcja – nie było mnie w Polsce przez 12 dni igrzysk, ale widziałem aż trzy medale Polaków, i to te trzy najradośniejsze: pierwszy, najcenniejszy i najbardziej niespodziewany. Trzeba mieć nosa.

 

Can’t you feel it?

Tak naprawdę dopiero wczoraj rano, gdy właśnie utwór Davida Fostera usłyszałem w Trójce, poczułem, że już zaraz zaczynają się Igrzyska. Nie będzie dane mi ich tu komentować – tak się składa, że przez najbliższe dwa tygodnie będę z dala od komputera i gniazdka sieciowego. Jak na złość, akurat wtedy, gdy po raz pierwszy w całej historii zimowych igrzysk polski zawodnik, a raczej zawodniczka, jest powszechnie uważana za główną faworytkę do złotego medalu. I ja jestem ciekaw, na ile to powtarzanie przez Kowalczyk i Wieretielnego, że trasy są za łatwe i Justynie nie pasują, jest realną oceną faktów, a na ile próbą zmniejszenia tego ciężaru oczekiwań, z którym podwójna mistrzyni świata musi się zmagać.

Wszyscy pamiętamy olimpiadę w Turynie – rozbudzone oczekiwania, opowiadania o “szansach medalowych” zawodników, którzy raz w życiu powąchali podium Pucharu Świata, potem frustrację pismaków i chamskie biczowanie sportowców. Doszło do tego, że wtedy opozycyjna Platforma Obywatelska zwołała konferencję prasową w sprawie fatalnego przygotowania do igrzysk. Konferencja właśnie trwała, gdy Justyna Kowalczyk zdobywała medal na 30 km… Problem w tym, że przed Turynem balon oczekiwań był rozdęty jednak zdecydowanie mniej niż teraz. Czytam, że eksperci przewidują, że mamy zdobyć 5 medali… i nic to, że ci eksperci zakładają, że np. medalu w skokach nie zdobędzie Simon Ammann, zdecydowanie najlepszy zawodnik tego sezonu. Tak naprawdę ciężar walki o medale spoczywa na drobnych barkach Justyny Kowalczyk – co się się stanie, jeśli te trasy naprawdę są za łatwe?

I powtórzmy to jeszcze raz – żyjemy w złotej erze polskich sportów zimowych. Jeżeli Kowalczyk, Małyszowi czy Sikorze (albo komukolwiek innemu, co jednak byłoby już naprawdę dużą niespodzianką) uda się zdobyć medal w Vancouver, to będzie to oznaczać, że w ciągu ośmiu lat Polska zdobyła więcej medali niż przez poprzednie trzy ćwierci wieku. Can’t you feel it to był hymn igrzysk w Calgary. Tam naszym największym powodem do radości był świetny występ Grzegorza Filipowskiego (zawsze mnie zastanawiało, jak to się dzieje, że najwybitniejszy zawodnik w historii polskiego łyżwiarstwa figurowego jest kojarzony wyłącznie z porażkami, a nie z sukcesami), który jednak nie miał szans w walce z Orserami i Boitanami i skończył na piątym miejscu. Na następnych igrzyskach najlepsze było ósme miejsce niejakiego Ustupskiego. Miejmy tę perspektywę na uwadze.

(Zwłaszcza, że następców Małysza i Sikory póki co nie widać. Być może znów trzeba się będzie do niej przyzwyczaić).

O pewnym typie polskiego kibica

Nie widziałem meczu Polska-Chorwacja, nie było mi dane zatem powkurzać się na sędziów, za to z miejsca wkurzyli mnie kibice komentujący mecz w necie. Już po meczu z Francją pojawiła się gdzieniegdzie krytyka Wentaboysów za “odpuszczenie” meczu. Teraz przeczytałem komentarze w stylu “odpuścili mecz z Francją, więc dobrze im tak, że przegrali z Chorwacją”.

Istnieje w Polsce typ kibica, który nie dopuszcza do siebie myśli, że można po prostu przegrać mecz dlatego, że rywal był lepszy. Zwłaszcza, że ten rywal to jest aktualny mistrz olimpijski i świata, a reprezentację Polski ogrywa – nawet w ostatnich latach, kiedy zameldowała się ponownie w czołówce światowej – regularnie, wysoko i na luzie. (Nawet na bardzo nieudanych dla siebie MŚ ‘2007 Francuzi pokonali nas dziewięcioma bramkami).

Gdyby to była siatkówka, nikt nie powiedziałby, że Polacy odpuścili mecz z Brazylią, chociaż dzięki jej pokonaniu mogliby nie trafić w półfinale na np. Rosję. Ale w siatkówce ludzie już się mniej więcej nauczyli, kto jest dobry, a kto nie. W piłce ręcznej jak widać nie.

Znowu to samo, czyli pospolite ruszenie

Półtora roku temu, po Pekinie, zapanował dość powszechny consensus, że powinniśmy nieco inaczej przygotowywać nasze ekipy olimpijskie. Powinny być mniejsze, składać się z zawodników, którzy mają realne szanse na miejsce w (szerszej lub węższej) czołówce oraz ewentualnie paru młodych zdolnych, którzy dają nadzieję, że do tej czołówki będą należeć w najbliższej przyszłości. Powinniśmy skoncentrować nasze przygotowania na kilku wybranych dyscyplinach, w których możemy się liczyć, a inne odpuścić. Tak pisali dziennikarze, tak mówili kibice, z tym się zgadzały – o dziwo – władze sportowe.

Wczoraj poznaliśmy skład na ZIO 2010 i… do Vancouver jedzie 47 sportowców. Ok, tę liczbę “robią” drużyny: biathlonistek, łyżwiarzy i łyżwiarek, skoczków, biegaczek, bobsleistów – wszystkie mające jakieś tam szanse na niezłe miejsca. Ale oprócz nich jadą narciarka alpejska, skicrossistka, saneczkarz… Przyznaję, że pierwszy raz zetknąłem się z tymi nazwiskami czytając skład olimpijskiej reprezentacji. Nie musi to oczywiście świadczyć o niczym oprócz mojej ignorancji, ale aż sprawdziłem sobie ich wyniki w Pucharze Świata. Pojedyncze miejsca w trzecich dziesiątkach.

Na co tak właściwie liczymy w związku z ich występem?

Boguś i Artur brzydko mówią, proszę pani!

Jakieś dwa tygodnie temu wybuchła wielka afera w polskim sporcie. Trener siatkarzy z Bydgoszczy (nie, nie będę używać nazwy “Delecta”) był niezadowolony z gry swojej drużyny, więc powiedział jej do słuchu na czasie – używając słownictwa, którego zasadniczo młodzieży polecać się nie powinno, ale które w tym kontekście jest całkiem zrozumiałe. Pech chciał, że czasy pokazuje telewizja, więc wulgaryzmy znalazły się na antenie Polsatu. Paru komentatorów zapałało świętym oburzeniem, pojawiły się teksty o karaniu…

Wczoraj polscy piłkarze ręczni w niesamowity sposób uratowali – już prawie przegrany – mecz ze Słowenią. I słucham wypowiedzi Wenty po meczu, a ten opowiada, jak na czasie przy stanie 25:29 Siódmiak krzyknął, że “trzeba zapierdalać”. Hmm, czekam, aż ci sami komentatorzy wezwą do karania Siódmiaka i Wenty.

Zapasy w śniegu, czyli jeszcze Małysz vs Kowalczyk

Cały ostatni tydzień sportowa Polska żyła wzajemnymi połajankami dwojga najwybitniejszych naszych sportowców w całej historii sportów zimowych. Spór jest oczywiście rozdmuchany przez dziennikarzy, ale mimo wszystko nie mogę wyjść ze zdumienia, po co Adam Małysz mianował się ni stąd ni zowąd rzecznikiem prasowym Polskiego Związku Narciarskiego i wdał się w polemikę z trenerem Wierietielnym. Pojawił się wątek osobistej znajomości Mistrza z Wisły z właścicielami firmy produkującej kurtki, ale ja bym poszedł raczej innym tropem.

Małysz jest bezdyskusyjnie najwybitniejszym sportowcem zimowym w historii Polski. Nie ma jednak złota olimpijskiego i – z całym szacunkiem dla jego szans w Vancouver – raczej go nie zdobędzie. Z drugiej strony, Kowalczyk rysuje się w tej chwili faworytką nr 1 do medali w Kanadzie. Jeśli – to jest oczywiście duże jeśli – Mistrzyni z Kasiny uda się wywalczyć chociaż jedno złoto olimpijskie (nie mówiąc już o większej liczbie), to ją będzie można śmiało tytułować najwybitniejszą. I kto wie, czy takie ambicjonalne podteksty nie znajdują się gdzieś w tle tej całej pyskówki.

Swoją drogą, Małysz zawsze był wobec Tajnera wyjątkowo lojalny – nawet wtedy, gdy przestawała im się układać współpraca szkoleniowa. Co więcej, nie protestował, gdy z Tajnera robiono odkrywcę jego talentu na poziomie reprezentacyjnym – co jest z kolei skrajnie nielojalne wobec szkoleniowca, który naprawdę Małysza wprowadził do reprezentacji, Pavla Mikeški.

Nie będziemy Największymi Mistrzami – i co z tego?

Przed Pucharem Wielkich Mistrzów wszyscy powtarzali, że to nieistotny turniej, jakiś kolejny kaprys szefa FIVB, że polscy siatkarze jadą na niego zupełnie z biegu, bez aklimatyzacji. Do tego ze składu mistrzów Europy (i tak jak wiadomo bez trzech najlepszych skrzydłowych) wypadło dwóch najważniejszych zawodników.

A jednak porażki z Japonią, Kubą i Brazylią wywołały mały atak histerii i już gdzieniegdzie czytam o “kompromitacji” mistrzów z Izmiru, że tytuł mistrzów Europy dostał się w ręce chłopców Castellaniego wyłącznie przypadkiem… Szkoda gadać. Nasuwa się parę uwag o mentalności “wspaniałych” polskich kibiców siatkówki, którzy nie potrafią zrozumieć, że nie da się utrzymywać najwyższej formy przez cały czas, zwłaszcza przy tak przeładowanym kalendarzu jak w siatkówce; że niektóre turnieje trzeba traktować jako formę przygotowania i przetestowania ustawień, a inne – po prostu rozegrać, nie nastawiając się na wynik.

Zaczynam rozumieć Raula Lozano, że orał przez całą Ligę Światową składem wicemistrzów świata i śrubował serię meczów bez porażki. Wszak po każdej porażce usłyszałby, że “zdobył wicemistrzostwo tylko przypadkiem”. Trzymam kciuki za Castellaniego, żeby konsekwentnie nie przejmował się takim podejściem i robił swoje.

A ważny będzie wynik na MŚ. I wierzę, że tam Polska będzie z Kubą, Japonią, a może i Brazylią wygrywać.