Druga opcja lewicowej bańki

Przeprowadziłem na swojej twitterowej banieczce ankietę, który z kandydatów byłby dla lewicowych wyborców drugim wyborem (pierwszym jest oczywiście Robert Biedroń), gdyby wybory były preferencyjne. Oczywiście nie należy wyciągać z niej zbyt daleko idących wniosków, a na wynik mógł mieć wpływ termin przeprowadzenia – bezpośrednio po niefortunnej, mówiąc bardzo łagodnie, wypowiedzi Małgorzaty Kidawy-Błońskiej o kryzysie imigracyjnym. Tym niemniej wyniki są dość zaskakujące:

ankieta

Hołownia jest nadal przez bańkę postrzegany jako katolicki radykał i najwyraźniej nie dowierza ona jego deklaracjom, że zmienił w różnych kwestiach zdanie. Natomiast to że lewaki jako mniejsze zło traktują konserwatystę Kosiniaka-Kamysza, dość dalekiego poglądami w większości kwestii od lewicy, niż centrystkę Kidawę-Błońską, powinno być dla niej dzwonkiem alarmowym w kontekście drugiej tury.  W której, jeśli do niej wejdzie, życzę jej zwycięstwa, więc pozwalam sobie tu się odzywać mimo że nie jest moją kandydatką pierwszego wyboru.

Nie sądzę, żeby tu chodziło o jedną czy drugą nietrafioną wypowiedź MKB. Nie tylko ja odnoszę wrażenie, że mówi przede wszystkim do swojej bazy, a nie dba o to by tę bazę poszerzać z myślą o zwycięstwie w drugiej turze. Tymczasem dwa tygodnie między pierwszą a drugą turą to może być dużo za mało czasu, żeby do siebie przekonać tych wyborców innych kandydatów, którzy nie są absolutnie zdecydowani głosować na każdego kandydata anty-PiSu.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego wyborcy lewicy bez entuzjazmu myślą o głosowaniu na kandydatkę PO – brak zaufania na opozycji. Fundamentalnym błędem Platformy było traktowanie innych partii opozycyjnych nie jako partnera, ale jako potencjalnej przystawki. Otóż nie wzmacnia się kogoś, kto chce Cię zjeść. Kandydatce PO powinno zależeć na pokazaniu, że jako prezydentka będzie realizować ponadpartyjną agendę, uwzględniać postulaty innych partii opozycyjnych czy wręcz wziąć reprezentantów tych partii do Kancelarii Prezydenta (co właśnie zapowiedział Kosiniak-Kamysz).

Lewicy i PSL-owi udało się wymusić na Platformie zawarcie paktu senackiego, dzięki któremu wyborcy całej demokratycznej opozycji mogli mieć poczucie, że głosują na “swoich” kandydatów do Senatu. Bez niego Senat nie zostałby odbity, co – jak już widać – ma rangę polityczną dużo wyższą od przewidywań. Otóż analogicznie wyborcy wszystkich kandydatów opozycji muszą mieć poczucie, że będą reprezentowani w drugiej turze. Bez tego już możemy gratulować zwycięstwa Andrzejowi Dudzie.

Advertisement

Lewica, liberałowie, jastrzębie, gołębie

W Polityce tekst Kalukina o relacjach między lewicą a liberałami.

Autor stawia dość oczywistą tezę, że oba obozy dużo dzieli, ale i sporo łączy. “Wspólnie podzielaną wartością jest zagrożona przez PiS demokracja. Zaś punktem sporu – kapitalizm”. Dalej jednak wyodrębnia w obu obozach “umiarkowanych” i “radykałów”.

W obozie liberałów radykałami są więc ci, dla których rozumiany ortodoksyjnie wolny rynek jest istotniejszą wartością od demokracji. Autor wymienia Balcerowicza i Gadomskiego. Dla nich lewica staje się głównym ideowym wrogiem, pod pewnymi względami groźniejszym niż PiS.
W obozie lewicy autor takiego sztywnego podziału przeprowadzić nie jest w stanie, ale też sugeruje istnienie lewicowych “jastrzębi” i “gołębi”. Przy czym jastrzębie obu stron mają się wzajemnie nakręcać, na czym oczywiście korzysta PiS i skrajna prawica.

Sam uważam, że jeśli nie dojdzie do gwałtownego przegrupowania w polskiej polityce, to JAKAŚ koalicja (części) liberałów i (części) lewicy będzie jedynym realnym scenariuszem na czasy po rządach prawicy. Choć oczywiście wolałbym, żeby siła lewicy w tej koalicji była jak największa.

Dramat polega na tym, że nie widzę na ten moment żadnego minimum programowego akceptowalnego dla obu stron. Takie postulaty jak wprowadzenie choćby szczątkowej progresji podatkowej, publiczny program mieszkaniowy czy skuteczna walka z umowami śmieciowymi (wszystko zachodnioeuropejski standard) są najwyraźniej nieakceptowalne nie tylko dla liberalnych ortodoksów, ale też dla mainstreamu. Z kolei lewica zrezygnować z nich nie może, bo inaczej mogłaby się od razu rozwiązać.

Też się wkurzam często na lewicowych radykałów, którzy odstraszają od lewicy ludzi generalnie zgadzających się z progresją podatkową, ale nie podzielających poglądu że Balcerowicz to Mengele. Ale nie oni są problemem, wbrew temu co Kalukin sugeruje.

Reminiscencje powyborcze – jak wyborcy poprawiali swoje partie

Kiedy parytety płci na listach stawały się prawem, niektórzy badacze wykazywali że i tak nie będą one miały wpływu na udział kobiet w Sejmie, bo wyborcy będą preferować bardziej znanych mężczyzn z dalszych miejsc.

Otóż wydaje mi się, że powoli się to jednak zmienia.

Na miejscach tzw. “mandatowych” komitety umieściły 135 kobiet (29,3%). Najwięcej Lewica (40,8%) i KO (39,6%), PiS 24,7%, PSL 13,3%, Konfederacja i Mniejszość Niemiecka po 0.

Mamy jednak otwarte listy i wyborcy często wybierają osoby z miejsc “niemandatowych” kosztem osób, które zostały na biorących miejscach ustawione przez partyjnych liderów. W tych wyborach takich przypadków było 79.

Otóż wśród tych pretendentów z powodzeniem walczących o mandat z dalszych miejsc było 25 kobiet i 54 mężczyzn; natomiast wśród osób wystawionych na mandatowych miejscach, które do Sejmu się nie dostały, było 28 kobiet i 51 mężczyzn. Czyli w Sejmie znajdą się ostatecznie o 3 kobiety mniej niż wynikałoby z układu list.

Ciekawiej to wygląda w rozbiciu na komitety. Gdy wyborcy KO przydzielili kobietom o 3 mandaty mniej niż to wynikało z układu list, a wyborcy PiS o 2, w PSL jedyna zamiana na miejscu mandatowym była na rzecz kobiety.

W przypadku Lewicy natomiast miało miejsce 7 zamian na miejscach mandatowych. Trzykrotnie (we Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu) doszło do zamiany między kobietami, raz (w Pile) między mężczyznami. Natomiast aż dwukrotnie (w Kaliszu i Szczecinie) kobieta z miejsca “niebiorącego” wyprzedziła mężczyznę z wyższego miejsca, a tylko raz było odwrotnie (w Koninie, gdzie “z dwójki” kandydował ex-poseł Tomaszewski, robiący regularnie świetne wyniki).

Tak więc wyborcy i wyborczynie Lewicy okazali się bardziej przychylni kobietom w Sejmie niż układający listy.kobiety_niemandatowe

Prawie wszyscy wygrali

Największych zwycięzców wyborów jest dwóch: IPSOS i Władysław Kosiniak-Kamysz.

Po kompromitacjach w wyborach samorządowych 2018 i europejskich 2019 nie spodziewałem się po IPSOS-ie niczego dobrego i wszystkim mówiłem, żeby exit poll traktowali jako kolejny sondaż, a z wnioskami czekali do ogłoszenia wyników przez PKW. Okazało się jednak że można tak skorygować model, żeby uwzględniał efekt odmowy i dawał poprawne wyniki. Brawo.

Jeśli idzie o Kosiniaka, wykonał gambit, w którego skuteczność kompletnie nie wierzyłem. Pozycja polityczna PSL po wyborach do PE była dramatyczna: własnych wyborców nie starczało na przekroczenie progu, utrzymywanie koalicji wyborczej z PO prowadziło natomiast do tego, że ci i tak nieliczni wyborcy zostawali w domach. Koalicja z Kukizem, Europejskimi Demokratami, odrzutkami z PO, Ślonzokami Razem i kim tam jeszcze wyglądała na rozpaczliwą zbieraninę mającą na celu wyłącznie uporanie się z progiem wyborczym. Tymczasem PSL zdobył ponad dwukrotnie więcej wyborców niż cztery lata temu (tak, niektórzy przepłynęli od Kukiza, ale raczej myślano że głosujący na Kukiz ’15 wcale nie przejdą za swoim liderem), zdobył mandaty nie tylko w swoich bastionach, ale i np. w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu i wygląda że zbudował trwałą pozycję jako już nie partia wsi, ale po prostu chadecja.

Zwycięzcami są oczywiście też Lewica i Konfederacja. Wynik Lewicy może nie robi szału w porównaniu do sondaży z ostatniego tygodnia, ale to jest nadal grubo ponad dwa miliony wyborców. Co więcej – udało się bez strat połączyć te “trzy pokolenia lewicy” i wejść do wielkich miast, w których SLD było po prostu słabe. 18% w Warszawie, Poznaniu czy Wrocławiu, 21% (!) w Łodzi (tu akurat SLD nigdy słabe nie było), po 15% w Krakowie czy Gdańsku.

Dla Konfederacji wejście do Sejmu jest sukcesem, na który chyba sami specjalnie nie liczyli – po tym jak przepadli w łatwiejszej dla nich kampanii europejskiej.

Niby wygranym jest również Jarosław Kaczyński, ale na wieczorze wyborczym tego specjalnie nie było widać. Na pewno wygranymi są za to Gowin i Ziobro, których pozycja w ramach Zjednoczonej Prawicy zdecydowanie rośnie. Przy spodziewanej w sondażach skali zwycięstwa PiS można było zakładać, że głosy przynajmniej jednej z przystawek nie będą Kaczyńskiemu potrzebne do większości. Tymczasem nic z tego, co będzie już za chwilę miało skutki polityczne.

Co do Platformy Obywatelskiej, komentatorzy podkreślali słaby wynik osobisty Grzegorza Schetyny i paru innych osób najbardziej kojarzonych z platformerskim aparatem. Ale problemem nie jest Schetyna, problem PO jest głębszy. Po co wyborcy mają właściwie głosować na Platformę, skoro jeśli mają chadeckie poglądy mogą śmiało głosować na PSL, a jeśli centrolewicowe – na Lewicę? Od półtorej dekady zasadniczym powodem głosowania na PO jest to, że jest “domyślnym anty-PiSem”. Otóż ten powód w tych wyborach nie zadziałał, a innych – za bardzo nie ma.

Moim zdaniem czeka nas poważna rekonfiguracja sceny politycznej, która doprowadzi ostatecznie do jej bardziej racjonalnego podziału. Powstanie szeroki (znacznie szerszy niż obecna Lewica) blok centrolewicowy i drugi blok chadecki. I dopiero w takiej konfiguracji będzie można trwale odebrać PiS władzę.

Lista szczególnie rekomendowanych kandydatek

Obiecana lista rekomendacji na wybory. Startuję z list Lewicy, wspieram wiele lewicowych kandydatek, ale są takie które wspieram szczególnie. Bo nie ukrywam, że kształt opozycji w Sejmie zależeć będzie w ogromnej mierze od tego, ile w tym sejmie znajdzie się: a) kobiet, b) osób z pokolenia trzydziestolatków, c) w szczególności kobiet z pokolenia trzydziestolatek. Bo to to pokolenie obali prędzej czy później rządy Prawa i Sprawiedliwości.

Na listach Lewicy znajduje się wiele takich osób. I wiele z nich jest, według obecnych prognoz, na granicy zdobycia mandatu. Każdy głos dla nich może się liczyć, każdy głos może być decydujący. Dlatego bardzo, bardzo namawiam do głosowania na nie, do przekonywania innych żeby na nie głosowały. Zwłaszcza że jeśli zdobędą mandat, to w większości przypadków będzie to mandat wyszarpany PiS.

W szczególności chodzi o takie kandydatki:

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk w OW3 (Wrocław),
Daria Gosek-Popiołek w OW13 (Kraków),
Dorota Olko w OW18 (Siedlce)
Magdalena Biejat w OW19 (Warszawa),
Julia Zimmermann w OW20 (Obwarzanek),
Paulina Piechna-Więckiewicz w OW33 (Kielce).

a także:
Kaja Filaczyńska – kandydatka Lewicy do Sejmu w OW1 (Legnica-Jelenia Góra),
Magda Długosz w OW^ (Lublin)
Paulina Matysiak w OW11 (Sieradz),
Marcelina Zawisza w OW21 (Opole),
Karolina Haska w OW26 (Gdynia).

Polecam, bardzo proszę wspierać i udostępniać.

Czego dowiedzieliśmy się z “taśm Neumanna”?

W skrócie: niczego nowego.

Po pierwsze: że jeśli jesteś politykiem opozycji, to licz się z tym że będziesz nagrany i uważaj, żeby nie powiedzieć czegoś, co może trafić na paski w TVP Info.
To jest dość istotna rada zwłaszcza dla polityków lewicy, którzy mogą nie być przyzwyczajeni do tego, że staną się za chwilę zwierzyną łowną dla zgrai Pereiry.

Po drugie: że dla niektórych polityków opozycji najważniejsza jest lojalność partyjna i wąsko pojęty interes partyjny.

Po trzecie: co naprawdę niektórzy politycy myślą o ruchach społecznych.

Nie jest to dla mnie żadne odkrycie – takich Neumannów jest w różnych partiach (nie tylko w PO) na pęczki. Dlatego tym bardziej trzeba pójść do wyborów i zagłosować na takie osoby, które będą przede wszystkim reprezentować swoich wyborców i wyborczynie, a nie interes partyjny.

Mam przy tym przekonanie, że zgraja z TVP tym razem przestrzeliła. Nie wierzę żeby jakiś wyborca opozycji nie poszedł do wyborów dlatego, że Neumann nagadał głupich rzeczy. Najwyżej nie zagłosuje na jeden komitet opozycyjny, tylko na inny. Bardziej możliwe jest już, że to, że znów podsłuchuje się polityków opozycji, tylko jeszcze bardziej zmobilizuje jej wyborców. A wyborcy PiS mają te podsłuchy w nosie.

 

 

 

Dlaczego centrolewicowy wyborca powinien głosować na listę Lewicy (KW Sojusz Lewicy Demokratycznej)

Streszczenie:
1. Dla odsunięcia od władzy PiS głos na Lewicę jest tak samo skuteczny jak głos na Koalicję Obywatelską.
2. Dzięki głosowaniu na Lewicę lewicowych i progresywnych posłów w Sejmie może być jednak 60-80 osób, a nie 40-50.
3. Jeśli Lewica przekroczy 12% i będzie mieć 50-60 posłów, będzie miała klub młodszy, bardziej zrównoważony płciowo i z przynajmniej kilkoma osobami, które śmiało można określić nową nadzieją polskiej polityki.

To jest post kierowany do wyborcy o centrolewicowych poglądach, wahającego się czy głosować na KKW Koalicja Obywatelska czy na KW Sojusz Lewicy Demokratycznej. Chcę Was przekonać, dlaczego – mimo tego że na listach KO jest wiele świetnych osób o bliskich nam poglądach – warto i należy głosować na Lewicę.

Cele dla centrolewicowego wyborcy w tych wyborach są dwa:

1. Żeby odsunąć PiS od władzy lub, w wariancie minimalistycznym, jak najbardziej ograniczyć jego władzę. Co prawda sondaże cały czas pokazują bezpieczną większość PiS, ale to w dalszym ciągu nie jest różnica nie do zrekompensowania przez lepszą mobilizację po stronie opozycji – gra toczy się o pojedyncze punkciki, o zrzucenie PiS z poziomu 45% na poziom 42%.

Otóż należy jeszcze raz powtórzyć Drugie Prawo D’Hondta: Rozkład głosów pomiędzy partie opozycyjne nie ma, co do zasady, wpływu na liczbę mandatów dla PiS. Pisał o tym ostatnio otwarcie prof. Flis, a sam potwierdziłem tę tezę osobiście przeprowadzonymi symulacjami. Dopóki Lewica jest bezpiecznie ponad progiem – a nic nie wskazuje, żeby to miało się zmienić – wyborca, który kieruje się przede wszystkim odsunięciem PiS od władzy może śmiało na Lewicę głosować, bo jest to tak samo skuteczne z punktu widzenia celu co głosowanie na KO.

Piszcie i przekonujcie o tym wszystkich, bo wyborcy po prostu nie zdają sobie sprawy jak działa ordynacja i wydaje im się, że skoro D’Hondt premiuje duże partie (prawda), to trzeba strategicznie głosować na dużą partię (fałsz).

2. Żeby wprowadzić do Sejmu jak najwięcej progresywnych i lewicowych posłów.

Na listach Koalicji Obywatelskiej znajduje się sporo osób o bardzo bliskich mi poglądach, które bardzo chciałbym zobaczyć w Sejmie: od Zielonych, przez kandydatów Inicjatywy Polskiej, po część osób z Nowoczesnej, bezpartyjnych aktywistów czy nawet niektórych kandydatów Platformy Obywatelskiej.  Jednak choć jest ich sporo, to stanowią one na tych listach wyraźną mniejszość. Można się spodziewać, że jeśli KO weźmie w tych wyborach ok. 150 mandatów (tak przewidywały sondaże z połowy września), to w tej puli będzie 3-4 mandaty dla Zielonych, 2-3 dla Inicjatywy Polskiej i 10-15 dla Nowoczesnej. Pozostałe przypadną Platformie Obywatelskiej i kandydatom bezpartyjnym (w tym kilkorgu byłym politykom SLD). Oznacza to ok. 20 posłów “z sercem po lewej stronie” z list KO.

Tymczasem Lewica ma szansę wprowadzić do Sejmu 30-60 posłów. Przy czym ich dokładna liczba jest bardzo wrażliwa na drobne wahnięcia poparcia. Przy 10% można się spodziewać ok. 30 posłów wybranych z listy SLD, przy 12% – około 45, przy 14% – około 60! Na poziomie ok. 12% poparcia mamy do czynienia z niemal skokowym wzrostem poparcia, co wynika z tego, że oprócz “jedynek” zaczynają brać także “dwójki” w dużych i/lub dobrych demograficznie okręgach.

Tak więc od tego, czy Lewica znajdzie się po “dobrej stronie” tych 12%, zależy czy progresywnych posłów w przyszłym Sejmie będzie ok. 80 (licząc z tymi wybranymi z listy KO), czy raczej bliżej 50. A taka różnica będzie miała ogromny wpływ na dynamikę sytuacji po stronie obecnej opozycji.

Co jest szczególnie istotne – poza pojedynczymi przypadkami to nie jest tak, że kandydatki “z sercem po lewej stronie” z list KO bezpośrednio walczą o mandat z kandydatkami Lewicy.  W Gdyni czy Wrocławiu Lewica ma spore szanse na drugi mandat kosztem siódmego dla KO – ale jeśli go zdobędzie, to przecież nie kosztem Barbary Nowackiej czy Małgorzaty Tracz, które do mandatu są i tak pewniaczkami, tylko kandydatów Platformy Obywatelskiej.  Chyba tylko w Koninie może być bezpośrednia walka o czwarty mandat dla opozycji między dwiema świetnymi kandydatkami – Miłką Stępień z Zielonych (KO) i Pauliną Nowak z Lewicy. Ale to jest jeden taki przypadek na 41 okręgów.

Przekroczenie poziomu 12% jest szczególnie istotne ze względu na strukturę list

Przy 30-40 mandatach w większości okręgów Lewicy przypadnie tylko jeden mandat – i biorą go najczęściej albo krajowi liderzy/liderki poszczególnych partii koalicji, albo byli posłowie SLD (nawet tam, gdzie są wystawieni na “dwójkach”, mogą “jedynki” przeskoczyć).

Przy 50-60 mandatach, jak wspomnieliśmy, w Lewicy zaczynają brać “dwójki”. A to oznacza szansę na klub dużo młodszy, dużo bardziej zrównoważony płciowo i z przynajmniej kilkoma polityczkami, które mogą być nową nadzieją polskiej polityki – jak Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Hanna Gill-Piątek, Daria Gosek-Popiołek, Paulina Piechna-Więckiewicz czy Julia Zimmermann.

Dlatego, drogi centrolewicowy wyborco, nie słuchaj podszeptów. Chcesz mieć znaczącą reprezentację ludzi o bliskich Ci poglądach w Sejmie, głosuj na Lewicę.

 

 

Ściema mecenasa Giertycha o D’Hondcie

Należało się liczyć z tym, że spin-doktorzy zaciągną do swojej kampanii Victora D’Hondta. To właśnie bowiem (fałszywe) rozumienie ordynacji wyborczej ma być argumentem, żeby nie głosować na “średnie” partie, tylko na duże.

Mecenas Giertych raczył był umieścić wpis niby wyjaśniający D’Hondta, lecz de facto będący manipulacją. Otóż mecenas daje przykład okręgu, w którym przesunięcie głosów z Lewicy na KO dałoby opozycji mandat więcej (tak, jest to możliwe) i sugeruje, że jest to w przypadku ordynacji do Sejmu zasada ogólna.

Otóż taka zasada NIE ISTNIEJE.
Można równie dobrze znaleźć taki przykład, w którym dodatkowy mandat dla Opozycji bierze się z przesunięcia głosów z KO na Lewicę. Prosty przykład (a to jest akurat jedna z symulacji rozkładu głosów w moim, 29 okręgu wyborczym).
Okręg 9-mandatowy
PiS 42%
KO 39%
Lewica 8%
Konfederacja 6%

PSL 5%.

Jak wiadomo metoda D’Hondta polega na tym, że dzielimy wyniki osiągnięte przez kolejne partie przez kolejne liczby naturalne. Największe ilorazy oznaczają kolejne mandaty dla partii.

Tak więc w naszym przykładzie mamy:

PiS: 42; 21; 14; 10,5; 8,4
KO: 39; 19,5; 13; 9,75; 7,8
Lewica: 8
Konfederacja: 6
PSL: 5
Podział mandatów: PiS 5 – KO 4. Piąty iloraz PiS jest większy niż pierwszy Lewicy (bo 42/5>8) i dlatego PiS zdobywa ostatni, dziewiąty mandat w okręgu kosztem Lewicy.
Gdyby jednak Lewica zdobyła jeden punkt procentowy kosztem KO, ilorazy wyglądałyby tak:
PiS: 42; 21; 14; 10,5; 8,4
KO: 38; 19; 12,67; 9,5; 7,6
Lewica: 9

Konfederacja: 6
PSL: 5

 

Czyli KO nadal ma cztery mandaty. Natomiast dodatkowy punkcik głosów dla Lewicy oznacza, że jej pierwszy iloraz jest wyższy niż piąty PiS i zdobywa mandat, a PiS musi się zadowolić czterema.

W długim dystansie takie wahania się wyrównują, jak wykazał jeden z najlepszych znawców ordynacji wyborczych dr Jarosław Flis: “Nagroda dla zwycię-skiej partii zasadniczo nie zależy od proporcji sił między pozostałymi partiami nad progiem wybor-czym: to, czy druga i trzecia partia mają poparcie 40% i 10%, czy też 30% i 20%, nie ma znaczenia dla wyniku zwycięzcy, który otrzymał – przykładowo – 45% poparcia”.

Dlatego jeśli ktoś będzie Was namawiał, żeby głosować na większą partię “bo D’Hondt” – oznacza to że albo nie rozumie tej ordynacji, albo świadomie ściemnia.

Gra w Senat

Jest zupełnie oczywiste, że tylko brak konkurencji między kandydatami opozycji może dać jej szansę powalczyć z PiS o Senat. Szansę, bo nie pewność – z najnowszych wyliczeń wynika, że prawica i tak ma przewagę w większości okręgów. Tym niemniej przy dobrych kandydatach i kampanii opozycja miałaby szansę na odzyskanie wyższej izby.

Wydawałoby się więc, że porozumienie między siłami opozycyjnymi w sprawie Bloku Senackiego jest jasne i oczywiste. Tymczasem w dalszym ciągu go nie ma i nie wiadomo kiedy będzie. Obie strony grają w grę, którą tu spróbujemy opisać.

Dla Koalicji Obywatelskiej są dwie opcje: stworzyć szeroki Blok Senacki obejmujący także Lewicę albo iść samotnie, ewentualnie z PSL (porozumienie z PSL jest łatwiejsze, gdyż łatwiej podzielić okręgi). Z kolei jeśli KO storpeduje Blok Senacki, to Lewica może wystawić własne kandydatury albo ich nie wystawiać.

gra w senat

Porozumienie jest najoczywistszym i najsprawiedliwszym scenariuszem z punktu widzenia opozycji jako całości, ale z punktu widzenia KO oznacza konieczność podzielenia się mandatami z Lewicą. Z punktu widzenia KO optymalny byłby scenariusz “brak porozumienia / lewica nie wystawia kandydatów”. Daje on szansę na odbicie Senatu, ale przede wszystkim – na ok. 40 mandatów w Senacie dla samej KO (resztą powiedzmy podzieli się z PSL i samorządowcami). Stratedzy Koalicji liczyli najwyraźniej, że gdy wystawią własnych kandydatów, Lewica odstąpi od wystawiania swoich, bo:

1. będzie się bała etykietki rozbijacza opozycji,

2. i tak będą bez realnych szans na mandat.

Czemu więc miała służyć konferencja prasowa Lewicy z prezentacją wlasnych kandydatur do Senatu? Najwyraźniej: podkreśleniu woli tworzenia Bloku Senackiego, ale też pokazaniu, że jeśli go nie będzie, to Lewica nie zawaha się wystawić własnych kandydatur. Bo tylko takie zagrożenie może skłonić KO do powrotu na pole “Porozumienie”.

Wolałbym, żeby opozycja posługiwała się bardziej rozumem i godnością człowieka, ale skoro nie potrafi, to być może do wyboru optymalnego wariantu zmusi ją teoria gier.

Jakby wyglądały wybory 1989, gdyby startowała w nich Koalicja Europejska?

Jakby wyglądały wybory 1989 roku, gdyby startowała w nich Koalicja Europejska?

Zjednoczono całą opozycję, od Unii Polityki Realnej po Powszechną Partię Słowian i Narodów Sprzymierzonych. Żeby zrobić wystarczające miejsce koalicjantom, układający listę Bronisław Geremek wyciął z niej większość zwolenników Lecha Wałęsy. Na samodzielny start zdecydował się Kornel Morawiecki, który w trakcie kampanii był za to regularnie nazywany przez Gazetę Wyborczą zdrajcą i agentem komunistów, który po wyborach wejdzie do rządu Rakowskiego.

Koalicja nie przedstawiła żadnego hasła programowego poza ogólną wizją “żeby było tak jak przed wojną”. Co prawda zapowiadała, że nie odbierze darmowej edukacji i służby zdrowia, ale raz po raz Janusz Korwin-Mikke grzmiał na wiecach, że “trzeba skończyć z komunistycznym rozdawnictwem”, które to wiece następnie władza pokazywała w telewizyjnym Dzienniku.

Lech Wałęsa wystąpił w trakcie kampanii raz na wiecu i raz na uniwersytecie. Przed nim przemawiał młody liberał Donald Tusk, który powiedział że komuniści stracili mandat moralny, żeby sprawować rolę sumienia narodu. Następnego dnia Gazeta Wyborcza odcięła się od Tuska, a Tadeusz Mazowiecki w “Tygodniku Solidarność” napisał, że nikt tak jak on się nie przysłużył komunistom.

Szefem sztabu wyborczego był polityk o nazwisku Czarzasty.  Twierdził, że z sondaży przeprowadzanych przez niego wynikało, że Koalicji grozi aż zbyt zdecydowane zwycięstwo w wyborach, tak zdecydowane że komuniści mogą go nie uznać. Co prawda inne sondaże tych wyników zupełnie nie potwierdzały, ale Czarzasty odpowiadał, że nie ma się co przejmować wynikami zależnego od rządu CBOS-u i że on prawidłowo przewidział wyniki głosowania do rady narodowej w Warszawie.

Kampania ograniczała się do konwencji w największych miastach wojewódzkich. W tym samym czasie politycy strony rządowej jeździli po całej Polsce i opowiadali o “piątce Rakowskiego”.

Wybory dla opozycji zakończyły się porażką, komuniści otrzymali demokratyczny mandat do rządzenia.

Opozycja szczególną porażkę poniosła w północno-zachodniej Polsce. Komentując wybory następnego dnia ksiądz profesor Józef Tischer powiedział, że to widoczny efekt homo sovieticus, a jeden z przegranych kandydatów – Bronisław Komorowski – że na PZPR zagłosowała ta część Polski, która nie płaci podatków.  Jedyną kandydatką opozycji, która wygrała wybory w tej części Polski, była Anna Bogucka-Skowrońska w okręgu słupskim. Jednak Bronisław Geremek stwierdził, że to żadna sztuka, bo Bogucka-Skowrońska po prostu mieszka w Słupsku, a do tego była w Stronnictwie Demokratycznym. Spróbowałaby wygrać na przykład w Ełku, to by był sukces.

*Serdecznie przepraszam liderów Komitetu Obywatelskiego z 1989 roku za porównanie ich do liderów KE.