O planie Morawieckiego

Został opublikowany strategiczny plan ministra Morawieckiego dotyczący polityki gospodarczej rządu.

 

Zanim zaczniemy go opisywać, trzeba najpierw powiedzieć – dobrze, że taki plan jest. To pierwszy dokument o takiej randze i szerokości zamysłu od Polski 2030 Boniego (którą rząd Tuska zresztą natychmiast odłożył na półkę), jeśli nie wręcz od planu Hausnera (też zresztą niezrealizowanego). Poprzedni rząd w miarę sprawnie administrował, natomiast nie dostrzegał strategicznych problemów stojących przed Polską – i to stało się przyczyną jego upadku.

 

Z diagnozą jesteśmy się w stanie zgodzić w 90%. Dostrzegamy podobne problemy: groźbę “pułapki średniego rozwoju”, konkurowanie głównie niskimi płacami, lukę między wzrostem PKB a wzrostem płac, duże rozbieżności dochodowe, słabość instytucji państwa, lukę w podatkach VAT i CIT, pogłębiającą się przepaść między Polską A i B. Jedno, co mnie uderzyło w prezentacji Morawieckiego, to rytualna krytyka rzekomej opresyjności państwa i przedstawienie jako przykładu 40 instytucji, które mogą kontrolować przedsiębiorcę – gdy realnym problemem dzisiejszej Polski jest kompletna nieskuteczność instytucji kontrolnych, co pozwala przedsiębiorcom choćby na robienie kpin z prawa pracy.

 

Problemy się zaczynają na poziomie programu działań:

 

 

1. Reindustrializacja

Ministerstwo zapowiada oparcie się na krajowych i regionalnych inteligentnych specjalizacjach. Jest to rozwiązanie, które już funkcjonuje (w programie Inteligentny Rozwój), nie ma się więc co nim chwalić jako strategiczną nowością. 

Ministerstwo chce rozwoju krajowego kapitału, jednak podtrzymuje wsparcie dla inwestorów zagranicznych, i to w ramach Specjalnych Stref Ekonomicznych z pełnym pakietem przywilejów dla kapitału: grantami na zatrudnienie, grantami inwestycyjnymi, zwolnieniami z podatku dochodowego i nieruchomości. Nasuwa się pytanie, na czym ma polegać dobra zmiana, skoro ta jedna z najbardziej skompromitowanych instytucji polskiego kapitalizmu ma pozostać bez zmian?

 

2. Rozwój innowacyjnych firm

Generalnie polityka wspierania MŚP, żeby się stały duże, zamiast cieszenia się z powstawania mnóstwa bieda-firm wydaje się słuszna. Wątpliwość budzi sformułowanie “Państwo zamiast kontrolować MŚP powinno dać im swobodę rozwoju” – jest to stawianie chochoła (i w podtekście wątpliwość, czy „swoboda rozwoju” nie ma oznaczać „swobody łamania prawa pracy” czy oszukiwania na podatkach).

 

3. Uruchamianie oszczędności

Rząd zapowiada ponad bilion złotych na inwestycje. Mają pochodzić z różnych źródeł: funduszy unijnych, środków banków komercyjnych, przedsiębiorstw czy funduszy rozwojowych. Głównym źródłem (480 mld) mają być fundusze unijne – nasuwa się pytanie, na ile wejście w stan zimnej wojny z Unią Europejską wpłynie na pozyskiwanie i absorpcję tych funduszy.  230 mld na kontach przedsiębiorstw to w znacznym stopniu środki przeznaczone na finansowanie kapitału obrotowego, a nie wolne środki na inwestycje. 90 mld wolnych środków banków może się zaraz skurczyć, jeśli rząd wprowadzi podatek bankowy i przeprowadzi restrukturyzację kredytów frankowych. A przede wszystkim – nie jest w żaden sposób opisane, jak rząd planuje skłonić przedsiębiorstwa i banki, żeby te wolne środki inwestować.

Dalej czytamy o akcjonariacie pracowniczym jako odpowiedzi na spadek zapotrzebowania na pracę i trochę zimno nam się robi, bo należy to rozumieć: akcje zamiast wyższych płac. Do tego wzrost ryzyka dla pracownika (jeśli firma upadnie, to traci i pracę, i oszczędności). O planach zwiększania partycypacji pracowników w zarządzaniu (a nie tylko w zyskach) cicho.

 

Słuszne wnioski wyciąga się z perspektywy unijnej 2007-13: więcej instrumentów zwrotnych, koncentracja na wybranych obszarach, rezygnacja z nierentownych inwestycji. Nie jest to jednak nic nowego – takie wnioski przed perspektywą 2014-2020 zapisał już poprzedni rząd i takie były założenia programu Inteligentny Rozwój.

 

Wreszcie czytamy o planach wykorzystania zagranicznego kapitału portfelowego oraz środków z Planu Junckera do wykorzystania inwestycji infrastrukturalnych. Polska mogłaby być atrakcyjnym celem takich inwestycji ze względu na bardzo niskie stopy zwrotu na Zachodzie. Co jednak z ryzykiem politycznym, które na własne życzenie funduje sobie rząd PiS? Im bardziej niestabilna politycznie i im bardziej eurosceptyczna będzie Polska, tym trudniej takie środki będzie pozyskiwać i tym więcej będą one kosztować.

 

4. Rozwój społeczny i regionalny

Tu są propozycje słuszne i potrzebne, jak wsparcie szkolnictwa zawodowego. Czytamy też o wsparciu zrównoważonego rozwoju regionalnego, ale jako główne narzędzie podaje się budowę drogi S-19 i linii kolejowej Białystok-Rzeszów. Przyznaję, że nie do końca rozumiem, w jaki sposób Ścianę Wschodnią ma aktywizować akurat S-19 (a nie sprawna sieć połączeń z Polską centralną), ale przede wszystkim – Polska B to nie tylko Ściana Wschodnia, ale także – a może nawet bardziej – popegeerowski pas na północy i zachodzie, gdzie znaczna część wskaźników gospodarczo-społecznych jest gorsza niż na wschodzie.

Brak natomiast w programie wsparcia dla lokalnej komunikacji publicznej, której obecny niski poziom jest jedną z głównych barier rozwojowych dla wsi i małych miast i czynnikiem zwiększającym zróżnicowanie regionalne.

 

5. Sprawne państwo

Najwięcej zmian zapowiada się w zamówieniach publicznych: odejście od najniższej ceny, uwzględnienie kosztów eksploatacji, punkty za innowacyjność, klauzule społeczne. Ok – chociaż jak w praktyce będzie wyglądało „uwzględnienie kosztów eksploatacji” nie wiadomo. Przede wszystkim jednak – te zmiany nie wymagają praktycznie zmian w przepisach, a w praktyce.  Zamawiający już w tej chwili mogą stosować klauzule społeczne i kierować się kryteriami niecenowymi, ale tego nie robią. 100% ceny jest dla zamawiającego „najbezpieczniejsze” i daje pewność, że żadna kontrola się nie przyczepi. Czy w państwie PiS zamawiający będą bardziej, czy mniej skłonni do podejmowania ryzyka, które może się skończyć zarzutami korupcyjnymi?

 

W obszarze e-państwa oprócz zapowiedzi pozytywnych (więcej e-deklaracji, wprowadzenie systemów big-data wspierających ściągalność danych) jest też jedna zaskakująca: rozwój e-płatności ma wspierać narodowy operator kart płatniczych. Nie jest jasne, jaki to ma być podmiot i w jaki sposób ma być wyłaniany.

 

Zapowiadane jest utrzymanie deficytu finansów poniżej 3% poprzez zmniejszenie luki VAT. Problem polega na tym, że lukę VAT (i CIT) zmniejszyć się uda być może, natomiast wzrost wydatków (z tytułu 500+, ale nie tylko) jest planowany już. 

 

Rzuca się w oczy brak jakichkolwiek mechanizmów zwiększających spójność społeczną i zmniejszających nierówności (poza polityką regionalną i poza 500+, które jest instrumentem polityki demograficznej, a nie społecznej).  W programie w dalszym ciągu obecna jest mentalność „trickle-down” i przekonanie, że co jest dobre dla „czempionów” gospodarczych i właścicieli MŚP, jest dobre dla polskich pracowników i pracownic. Jest to o tyle zastanawiające, że luka między wzrostem PKB a wzrostem płac jest wyszczególniona w diagnozie – nie dowiadujemy się jednak, jak ma zostać zasypana.

 

Wymieniliśmy wiele wątpliwości i zagrożeń, jednak zdecydowanie największym, nie wspomnianym w planie, jest ryzyko instytucjonalno-polityczne. Polska po zdemolowaniu instytucji stojących na straży ładu demokratycznego, takich jak Trybunał Konstytucyjny, nie będzie stabilnym miejscem do inwestowania i oszczędzania. Polska obrażona na Unię Europejską nie będzie w stanie skutecznie pozyskiwać środków unijnych. Krótko mówiąc – największym zagrożeniem dla planu Morawieckiego są ministrowie Ziobro i Waszczykowski.

 

O ile oczywiście rząd będzie zdeterminowany, żeby plan Morawieckiego wdrażać.

 

 

Advertisement

Co Marek Kondrat zrozumiał z Prześnionej rewolucji

Marek Kondrat w Tygodniku Powszechnym powołuje się na “Prześnioną rewolucję” Ledera:

“Ona [rewolucja] już nastąpiła. Andrzej Leder stawia tezę, że rewolucja społeczna w Polsce odbyła się między 1939 a 1946 r., w ogromnej części bez naszego udziału. Trzy najbardziej symboliczne elementy tej zmiany to Holokaust, Katyń i Powstanie Warszawskie: straciliśmy wtedy mieszczaństwo, inteligencję, klasę średnią. Potem przyszła reforma rolna i zmiana mentalności określonej przez wieś i folwark ku tej zdeterminowanej przez miasto i miejski styl życia. W miejscu tych nieobecnych zasiedli ci, którzy nie byli na to kompletnie gotowi. Czyli – wracając do Starowieyskiego – nie umieli zachować dystansu 10 centymetrów od stołu.”

A Leder mówił (w wywiadzie ze Sroczyńskim):

“Polska przedwojenna żyła w czymś, co można nazwać przedłużonym średniowieczem. Było to społeczeństwo stanowe, bardzo niesprawiedliwe. Duża część ludu nienawidziła tych wszystkich, których postrzegała jako wyzyskiwaczy, czyli pośredników, Żydów, mieszczaństwa w ogóle, a poza tym ziemiaństwa. Przy czym ziemiaństwo było trudniej nienawidzić, bo uosabiało polskość i tradycję, do której wielu aspirowało. Więc ta nienawiść była dość zawikłana.”

Powoływać się na niego, żeby gloryfikować ten przedwojenny układ (a to właśnie robi Kondrat, zachwycając się tymi 10 centymetrami od stołu)… no mózg staje.

Trzecia oś

Dwa teksty przeczytane przez weekend. Poruszający reportaż z Tygodnika Powszechnego o przeszczepie twarzy (na razie za paywallem) i wypowiedź Ewy Błaszczyk, że nie odda swoich organów do przeszczepu. Bo przecież ma “przeczucie, intuicję i wiarę” że śmierć mózgowa nie istnieje. Nie chcę potępiać aktorki, której osobiste przeżycia na pewno miały wpływ na takie deklaracje, chociaż wolałbym, żeby wyszła ze swojego cierpienia i pomyślała o cierpieniu innych rodziców, których dzieciom zabiera szansę na życie.

 

Nie o samą Błaszczyk jednak mi chodzi.

 

Poprzez różne polityczne kompasy przyjęła się prezentacja czyichś poglądów na dwóch osiach – tzw. ekonomicznej i światopoglądowej. (Swoją drogą zastanawiam się, od kiedy to poglądy ekonomiczne nie są częścią światopoglądu i czy to też nie jest jakaś pochodna neoliberalnej rewolucji lat 80. – gdy kreatorom tej rewolucji udało się przekonać całe mnóstwo ludzi, że mogą mieć konserwatywne poglądy gospodarcze i pozostać progresistami “światopoglądowymi”).

 

Otóż mam wrażenie, że ten podział, choć ważny, nie oddaje wszystkich osi sporu w dzisiejszym świecie i Polsce. W szczególności pomija podział względem stosunku do nauki. Otóż coraz ostrzejszy staje się konflikt, w którym jedni wierzą w naukę z całym jej aparatem, a inni w pseudonaukowe mambo-dżambo. Albo w ogóle nie wiadomo w co.

 

Ten podział ma tylko luźny związek z osią “światopoglądową” politycznego kompasu. I choć ateistyczni racjonaliści bardzo by chcieli wierzyć, że to tylko religijny ciemnogród odrzuca naukę, to kompletnie tak to nie działa. Z jednej strony Kościół, także ten polski, nie jest w zasadniczym sporze z nauką. Z drugiej – zdumiewająco dużo zwolenników mambo-dżambo znajduje się w tej ćwiartce, która jest mnie najbliższa, czyli progresistów zarówno gospodarczych, jak i światopoglądowych. Z tego powodu miałbym duże problemy z głosowaniem na Zielonych, którzy co prawda są najbliżsi mi jeśli idzie o dwie pierwsze osie, ale (pomijając już ich antyindustrialny program) mają obsesję na punkcie energetyki jądrowej czy GMO.

 

Być może jest to złudzenie spowodowane większą propagacją bzdur w internecie, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach antyracjonaliści znajdują się w ostrej ofensywie. Wydawało mi się, że od czasów Religi w Polsce panuje jakiś tam konsensus co do transplantacji, tymczasem w tym roku najpierw inteligentna i wykształcona młodzież rozpętała zadymę w szpitalu we Wrocławiu, a teraz Błaszczyk mówi co mówi. Grr.

Dycha 2014

Ze zgrozą odkryłem, że w plebiscycie Przeglądu Sportowego nie wybiera się już dziesięciu najlepszych sportowców roku – wybór ogranicza się ledwie do kliknięcia w jedno nazwisko, przy czym po kliknięciu dostaję do wypełnienia formularz z danymi osobowymi, które mam przekazać wydawcy PS do przetwarzania w celach marketingowych. Aha, głosować można wielokrotnie. No cóż, France Football zniszczył Złotą Piłkę, więc nie ma się co dziwić, że Przegląd zrobił mniej więcej to samo ze swoim Plebiscytem. Takie mamy paskudne czasy, że nawet plebiscyt mający prawie 90 lat tradycji i będący bardzo ważnym punktem odniesienia w polskim sporcie zostaje zamieniony w internetową zdrapkę. Nie zagłosowałem więc, ale skoro Przegląd nie pozwala mi wybrać całej dziesiątki u siebie (a przecież większość nominowanych do dziesiątki w tym anno mirabili polskiego sportu spokojnie wygrałaby plebiscyt w innym roku), to mogę to zrobić tu.

 

1. Kamil Stoch. Dwa złote medale na jednych igrzyskach podparte Pucharem Świata. W lutym ogłosiłem, że plebiscyt został rozstrzygnięty, jednak…

2. Michał Kwiatkowski. Pozwoliłem sobie na dodanie klauzuli: “o ile polski sportowiec nie wygra Tour de France lub Wimbledonu”. Kwiatkowski nie wygrał Tour de France (szczerze mówiąc zaliczył we Francji spory zjazd w porównaniu z fantastyczną jazdą rok wcześniej), zrekompensował to jednak sobie spektakularnym zwycięstwem na MŚ (które uwieńczyło w ogóle bardzo udany sezon). W każdym innym roku taki sukces w takim sporcie jak kolarstwo to byłoby murowane pierwsze miejsce… sorry, Michał.

3. Mariusz Wlazły. Jako ktoś, kto konsekwentnie stał po stronie Mariusza (a przynajmniej uznawał jego racje) w wojenkach z PZS, Lozano i Anastasim mam ogromną satysfakcję. Nie tylko grał koncertowo, ale był prawdziwym liderem – a przecież właśnie mięczactwo i indywidualizm mu zarzucano. Szkoda tych zmarnowanych lat, ale dziś jest MVP MŚ. I znów – w każdym innym roku to byłoby murowane pierwsze miejsce.

4. Zbigniew Bródka. Złoto i brąz olimpijski – znów w takim 2012 roku ktoś z tym dorobkiem byłby pewniakiem do zwycięstwa.

5. Justyna Kowalczyk. Historia złota zdobytego ze złamaną stopą jest niesamowita, ale poza tym nie da się ukryć, że nie był to, jak na Justynę, udany sezon (mnie najbardziej żal tego urazu w olimpijskim maratonie…)

6. Rafał Majka. Odczynienie 21-letniej klątwy na zwycięstwa w wielkich tourach, potem sentymentalna powtórka w Saint-Lary-Soulan, skuteczna walka o grochy, a potem wygranie – against all odds – Tour de Balon. Choć obiektywnie wyniki Anity Włodarczyk na pewno były cenniejsze, to Rafał mnie doprowadził do łez wzruszenia. Chciałbym go dać wyżej, ale w tym roku po prostu się nie da…

7. Anita Włodarczyk. Względnie nisko, ale dla niej tytuły ME i rekordy świata to przecież jak bułka z masłem. Chociaż… dawno nie widziałem u polskiego sportowca takiego mistrzostwa w kluczowym momencie jak u Anity przy trzecim rzucie w Zurychu.

8. Radosław Kawęcki. Mimo perturbacji trenerskich potwierdzał swoją klasę, choć nie na pierwszoplanowych imprezach (MŚ na krótkim basenie i ME) – ale wygrać z Lochtem to zawsze coś.

9. Adam Kszczot. W sumie podobnie jak Kawęcki.

10. Arkadiusz Milik. Robert Lewandowski oczywiście robi swoje, ale to Milik zrobił różnicę w grze ofensywnej polskiej reprezentacji. I wiadomo, że umieszczenie w tym gronie mistrzów piłkarza, który jeszcze w sumie niewiele osiągnął może budzić podejrzenia o futbolocentryzm, ale w końcu tylko raz się wygrywa pierwszy raz z Niemcami – więc Milik na stałe wpisał się do historii polskiej piłki. A poza tym, jest wychowankiem Rozwoju :).

Kampania, której nie ma

Podobno to są bardzo ważne wybory. Dla PiS-u, bo mógłby wreszcie coś wygrać, dla Platformy, bo mogłyby odwrócić (albo potwierdzić) negatywny trend, dla SLD, bo dają szansę pokazać się jako mocna trzecia siła przed wyborami parlamentarnymi. Dlaczego więc praktycznie nie ma kampanii wyborczej?

 

Mam na myśli przede wszystkim wybory sejmikowe. W moim województwie agenda dla kampanii partii opozycyjnych sama pcha się w ręce – rozliczenie katastrofalnej kadencji zarządu województwa (właściwie dwóch zarządów – Matusiewicza i Sekuły), stojącej pod znakiem klapy Kolei Śląskich i rozgrzebanej budowy Stadionu Śląskiego. Obie inwestycje bezsensowne i bezcelowe, obie fatalnie prowadzone, obie będą przez długie lata rzutować na możliwości finansowe województwa. Otóż partie opozycyjne kompletnie z tej agendy nie korzystają. Rozumiem SLD – trochę głupio mówić o Stadionie Śląskim, gdy jego dyrektorem (co taki dyrektor właściwie robi i za co odpowiada, skoro stadion jest rozgrzebany, a inwestorem jest województwo?) jest kandydat lewicy na prezydenta Katowic. Ale PiS? Mam wrażenie, że tematy kampanii są ustalane centralnie, a spin-doktorzy nie mają zielonego pojęcia o problemach poszczególnych regionów. Ale w takim razie po co w ogóle bawimy się w te wybory do sejmików?

 

Z wyborami miejskimi jest podobnie. Oczywiście w moim mieście nikt nie wierzy, żeby ktokolwiek mógł pokonać urzędującą prezydentkę – ale to jest akurat dość typowe w naszym ustroju samorządowym. Stąd brak mobilizacji i zero dyskusji na kontrowersyjne tematy. Jeszcze dwa tygodnie temu na stronie prezydentki wisiały hasła z kampanii 2010 roku, gdzie sztandarowym punktem była budowa nowego stadionu. Stadion jest rozgrzebany i będzie obciążał finanse miasta (niezbyt dużego i bogatego) przez długie lata (pomijając już utrzymanie samej drużyny, która na tym stadionie będzie grać) – ale tematu nie podejmuje żaden z kontrkandydatów. Naprawdę zazdroszczę Krakowowi czy Warszawie Leśniaka czy Erbel – nie dlatego, żebym uważał ich za dobrych kandydatów, ale dlatego, że zmieniają paradygmat dyskusji o mieście. W Zabrzu przed wyborami nie mówi się o białym słoniu na Roosevelta, nie mówi się o smogu, nie mówi się o fatalnie działającej komunikacji miejskiej. Dobrze przynajmniej, że zaczęto mówić o mieszkaniach komunalnych.

 

Zupełnie poważnie zastanawiam się, czy iść na te wybory.

Opium mas

Nie było w Budapeszcie poważnych protestów, kiedy Orban likwidował wszelkie ograniczenia swojej władzy; nie było ich, kiedy grał na coraz bardziej nacjonalistycznej nucie i kumplował się z Putinem; nie było ich, kiedy zamykał węgierski odpowiednik OFE; nie było ich nawet, kiedy wprowadzał najwyższy VAT w Europie. Wystarczyło jednak, że zaproponował podatek (ok. 10 zł miesięcznie) od danych ściąganych przez internet, a na ulice Budapesztu wyległy tłumy, jakich nie widziano od pamiętnej wpadki Gyurcsanya.

 

Internet stał się świętą krową demokracji. W Polsce długo nie można było go na normalnych warunkach owatować, a jak już to zrobiono, to dano plaster w postaci ulgi internetowej (ciekawe, czemu nie ma np. ulgi komórkowej – dzisiaj w erze smartfonów rozróżnianie jednej od drugiej zresztą byłoby dość kłopotliwe). Ale stał się czymś więcej – swoistym opium mas. Europejska młodzież nie protestuje przeciw bezrobociu, umowom śmieciowym, pogłębiającemu się rozwarstwieniu i ogólnemu brakowi perspektyw, bo ma tani (piracki) dostęp do kultury w internecie. I dopiero kiedy ktoś zabierze (lub choćby ograniczy) jej ten dostęp, może poczuć się naprawdę wkurzona. Tak było z ACTA, tak jest teraz na Węgrzech.

 

To tak naprawdę jest przeraźliwie smutne. Koniec bajek o tworzeniu przestrzeni społecznej – dzisiaj internet działa jak smoczek, który wkłada się społeczeństwu do buzi, żeby nie płakało.

Jonomania

Najważniejszy artysta mojego życia kończy dziś 70 lat.

 

Idoli muzycznych miałem i mam w moim życiu paru – od Petera Gabriela począwszy, na Joannie Newsom skończywszy. Ale to od Jona Andersona wszystko się zaczęło. To on, to jego głos zamienił szarego zjadacza Listy Przebojów Trójki w fana. Moje muzyczne wtajemniczenia to były kolejne wcielenia Jona. Od Shine, przez I’ll Find My Way Home i Friends of Mr. Cairo, po Anderson Bruford Wakeman Howe. I dopiero na końcu Yes. Śmiało można powiedzieć, że gdyby nie Jon, nie miałbym w sobie tyle cierpliwości i determinacji, żeby odkrywać muzykę Yes – najtrudniejszego w odbiorze z wielkich zespołów progresywnych. Do żadnego innego progresywnego arcydzieła nie przekonywałem się tak długo jak do Oceanów i Relayera.

 

Napisałem kiedyś: “Jon jest nie tylko fenomenalnym wokalistą o absolutnie niepowtarzalnym głosie, nie tylko współtwórcą niemal wszystkich ważnych kompozycji grupy, nie tylko autorem jedynych w swoim rodzaju tekstów, nie tylko faktycznym liderem zespołu przez większość jego historii, ale przede wszystkim żywym symbolem grupy i jednocześnie uosobieniem wartości – muzycznych i, powiedziałbym, duchowych – jakie reprezentował Yes.” Twierdzę, że właśnie z powodu tych wartości Yes stał się ulubioną tarczą strzelniczą antyfanów rocka progresywnego, a wielu fanów przyjmowało ich punkt widzenia. Dlatego takie arcydzieło jak Oceany ma tak złą prasę – bo jak to, rock może być uduchowiony? Może nieść pozytywne przesłanie? To się nie mieści w głowie nie tylko punkowcom, ale i nihilistom spod znaku Pink Floyd czy King Crimson. I dlatego muzyka Yes jest tak bardzo osobna.

 

Kwiatomania

Przy całym podziwie dla wyników Michała Kwiatkowskiego w ostatnich dwóch latach, gdzieś w tle cały czas pojawiało się słowo “prawie”. W zeszłym roku był bardzo blisko i etapu, i żółtej koszulki, i miejsca w dziesiątce klasyfikacji Tour de France – i wszystkie te cele mu uciekły. W tym – zakręcił się koło zwycięstwa na wszystkich trzech najważniejszych ardeńskich klasykach, walczył o generalkę w Tirreno-Adriatico i Kraju Basków, ponownie był bardzo aktywny na Wielkiej Pętli – ale w dalszym ciągu brakowało stempla. Ok, były zwycięstwa w Algarve, na Strade Bianche i w prologu Romandii – ale tymczasem Rafał Majka zaszalał na Tour de France i dołożył zwycięstwo w TdP, Przemysław Niemiec dołożył etap na Vuelcie i wyglądało na to, że Kwiato skończy sezon w ich cieniu – zwłaszcza że goniąc za widmem sukcesu na TdF zmuszony był zrezygnować z idealnie mu pasujących profilem Eneco Tour i zwłaszcza Tour de Pologne.

 

Wyjść z tego cienia mógł Michał tylko w jeden sposób. I to właśnie zrobił, wczoraj w Ponferradzie. W imponującym stylu, wygrywając z przeciwnikami nie watami, ale techniką i przede wszystkim inteligencją.

 

Trochę się dziwiłem, gdy wiosną i latem znaczna część kibiców kolarstwa pracowicie przeliczała punkty rankingowe na miejsca w Ponferradzie. Co to za różnica, czy możemy wystawić pięciu czy dziewięciu kolarzy, skoro i tak wiadomo, że realną szansę na medal ma jeden, a realnie mu pomóc w kluczowych momentach może trzech, góra czterech? Okazało się, że jednak cała dziewiątka swoją cegiełkę do złota dołożyła. Pamiętam, jak w 1989 roku liczniejsza reprezentacja Polski pierwszy raz wystartowała w wyścigu zawodowców – kolarze Exbudu jechali bardzo aktywnie, finiszowali na wszystkich rundach – żeby przed zakończeniem wyścigu się wycofać. Tym razem jazda chłopaków Wadeckiego wyglądała podobnie, aż się zagraniczni komentatorzy śmiali – albo spekulowali, że Polacy jadą dla Boonena(???) – z jedną różnicą: na ostatnim okrążeniu też pierwszy finiszował zawodnik w biało-czerwonej koszulce.

 

Annus mirabilis polskiego kolarstwa się jeszcze nie skończył (za tydzień Lombardia i premiera Michała w tęczy), ale oto poniżej subiektywny ranking naszych palmares. I pomyśleć, że dwa lata temu za wielkie osiągnięcie mieliśmy drugą dziesiątkę generalki Vuelty

 

1. Kwiatkowski na MŚ ze startu wspólnego,

2. Majka na Tour de France,

3. Kwiatkowski na ardeńskich klasykach,

4. Majka na Tour de Pologne,

5. Kwiatkowski na Strade Bianche,

6. Etap Niemca na Vuelcie,

7. Majka na Giro,

8. Kwiatkowski na Kraju Basków,

9. Kwiatkowski w Algarve,

10. Paterski na Tour of Norway.

 

Polskie kolarstwo przeżyło dekadę głębokiego zanurzenia (narzuca się teoria, że to luka pokoleniowa po upadku PRL) – teraz wraca na salony. I nawet jeśli póki co są to tylko (czy “przede wszystkim”) Kwiatkowski i Majka, to jestem przekonany, że efektem nie tyle Kwiatomanii, co roweromanii będzie pojawienie się ich następców. Może doczekamy się za naszego życia polskiej grupy w WorldTourze?

Jeszcze o odprawie

W całej dyskusji o odprawie ministerki Wasiak uderza mnie, że przy słusznym skądinąd oburzeniu nikt nie zwraca uwagi na absurdalność sytuacji, w której prezes dużej państwowej spółki zarabia o jakiś rząd wielkości więcej niż minister, który tego prezesa nadzoruje i jest zasadniczo jego szefem. Z całym szacunkiem do zakresu zadań i odpowiedzialności prezesa (czy członka zarządu) PKP, ale jest on nieporównywalny do odpowiedzialności ministra, zwłaszcza takiego superresortu jak MIiR. Tymczasem komentatorzy, nawet jeśli podkreślają, że ministrowie zarabiają za mało, traktują taką właśnie relację zarobków jako coś naturalnego i nieodwracalnego.

 

Ot, kolejny przykład tego, jak turbokapitalizm przeżarł mózgi. Ja nawet kupuję argument, że wynagrodzenia członków zarządu państwowych spółek muszą być konkurencyjne w stosunku do spółek prywatnych (aczkolwiek trudno powiedzieć, z jaką spółką prywatną konkuruje konkretnie PKP SA*), problem w tym, że wynagrodzenia zarządu w spółkach prywatnych oderwały się od jakichkolwiek kryteriów (czy to wynagrodzeń zwykłych pracowników, czy wartości, jaką zarządy niosą swoim zarządzaniem) ciągnąc za sobą spółki państwowe. Oczywiście nie tylko w Polsce tak jest – ale nasze pensje zarządów są już światowe, za to wynagrodzenia członków rządu – jedne z najniższych w Europie.

 

*Swoją drogą, sens istnienia PKP SA jako oddzielnej spółki, a nie jako rządowej agencji typu GDDKiA też jest dla mnie niejasny.

Siatkomania

Przeczytałem wczoraj na wallu jakiegoś marudy (skąd oni się biorą w taki dzień?), że “teraz w Polsce zacznie się siatkomania”. Maruda nie zauważył, że siatkomania w Polsce trwa od jakichś kilkunastu lat. I, zupełnie inaczej niż w przypadku skoków, biegów narciarskich czy piłki ręcznej, ona wyprzedzała rzeczywiste sukcesy, a nie była ich konsekwencją. Przypomnijmy, że pod koniec lat 90., kiedy reprezentacja siatkarzy stała się jedną z najpopularniejszych drużyn w Polsce, nie kwalifikowała się ona nawet do Mistrzostw Europy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek obecności w światowej czołówce.

 

Osobiście jeszcze miesiąc temu byłem przekonany, że siatkomania w Polsce ma się ku końcowi. Dwie z rzędu kompletnie nieudane wielkie imprezy, plus dwie nieudane edycje Ligi Światowej, zamieszanie w sztabie szkoleniowym i składzie reprezentacji, sponsorzy drużyn ligowych przykręcający kurek, spadek zainteresowania medialnego siatkówką, w końcu awantura o zakodowanie MŚ… wszystko wskazywało na to, że polski mundial będzie dla siatkomanii podzwonnym, a występ reprezentacji skończy się w drugiej, góra trzeciej rundzie. I dalej jestem przekonany, że ta kadra jest słabsza niż reprezentacja z lat 2005-12, zwłaszcza z Pekinu, gdzie mieliśmy IMO najsilniejszą drużynę w nowoczesnej historii polskiej siatkówki. Ale Antidze i Blainowi udało się z teoretycznie słabszych, a w każdym razie mniej renomowanych zawodników, wyciągnąć maksimum. Mówiono przed MŚ, że zwariowali rezygnując z Kurka na rzecz Miki – kto mógł przypuszczać, że to właśnie Mika zagra blindera w finale MŚ przeciw Brazylii?

 

Wygląda więc, że siatkomania będzie miała się dobrze. Choć definitywnie odchodzą ostatni zawodnicy pokolenia ’77 (czy Zagumny marzył, że będzie się żegnać z kadrą w taki sposób?) i – mam nadzieję że niedefinitywnie – dwie gwiazdy pokolenia ’83, to pokolenie ’90 pokazało, że można na nim opierać przyszłość. A temu pokoleniu będzie o tyle łatwiej niż poprzednikom, że dzisiaj w światowej siatkówce nie ma tak dominującej drużyny jak Brazylia w latach 2000., a wcześniej Włochy czy przez chwilę Jugosławia. Czołówka światowa jest dużo bardziej otwarta (vide medal Niemców) – a przy odpowiedniej taktyce, formie i nastawieniu psychicznym da się ograć wszystkich.