Przewodnik po listach Lewicy 2023 – gdzie jest szansa na mandaty

Pytacie w listach, w których okręgach Lewica ma szanse na mandat, i na których jej kandydatów głosować. W związku z tym przygotowałem dla Was ten przewodnik.

Składa się on z dwóch części. W pierwszej – opiszemy, przy jakim ogólnopolskim poziomie poparcia Lewica ma szanse na mandat w poszczególnych okręgach. W drugiej, w następnym poście – pozwolę sobie na osobiste rekomendacje kandydatek/ów w różnych okręgach.

Część I: Przy jakim poziomie ogólnokrajowego poparcia Lewica może średnio liczyć na mandaty w poszczególnych okręgach. Tu niezbędne jest parę uwag. Po pierwsze, mówimy o średnim poparciu. Z matematyki wynika, że w okręgu 9-mandatowym aby być pewnym mandatu trzeba zdobyć 10%, a żeby mieć w ogóle szansę na mandat – przy 5 partiach – 7,7%. Realny próg zawiera się więc gdzieś pomiędzy tymi wartościami, z tym że może zależeć od rozkładu ilorazów i ascendentu Wenus. Dodatkowo mogą go obniżyć głosy na Zagłębie Lubin (o przepraszam, tzw. Bezpartyjnych Samorządowców), a już całkowicie sytuacja się zmieni, gdy (nie daj Potwór Spaghetti) Trzecia Droga nie przekroczy progu (co będzie oznaczało, że biorące staną się kolejne ilorazy, a także trzecią kadencję PiS). Poza tym siła Lewicy w okręgach opiera się na danych historycznych i mogła się zmienić, w szczególności w okręgach z dynamicznie zmieniającą się demografią (jak choćby Obwarzanek) czy tam, gdzie jej siła wynikała z bardzo popularnych kandydatur (jak Legnica).

  • 1. Legnica: pierwszy mandat przy krajowym poparciu 5,3%, drugi 10,7%
  • 2. Wałbrzych: pierwszy 9,9%
  • 3. Wrocław: pierwszy 5,0%, drugi 10,0%
  • 4. Bydgoszcz: pierwszy 5,8%, drugi 11,5%
  • 5. Toruń: pierwszy 5,5%, drugi 11%,
  • 6. Lublin: pierwszy 9,3%
  • 7. Chełm: pierwszy 12,8%
  • 8. Zielona Góra: pierwszy 5,6%, drugi 11,2%
  • 9. Łódź: pierwszy 5,1%, drugi 10,2%
  • 10. Piotrków: pierwszy 10,1%
  • 11. Sieradz: pierwszy 7,3%, drugi 14,6%
  • 12. Chrzanów: pierwszy 14,3%
  • 13. Kraków: pierwszy 5,9%, drugi 11,8%
  • 14. Nowy Sącz: pierwszy 16,8%
  • 15. Tarnów: pierwszy 18,7%
  • 16. Płock: pierwszy 11,6%
  • 17. Radom: pierwszy 15,0%
  • 18. Siedlce: pierwszy 13,6%
  • 19. Warszawa: pierwszy 5,0%*, drugi 6,2%, trzeci 9,2%, czwarty 12,3%
  • 20. Obwarzanek: pierwszy 6,7%, drugi 13,4%
  • 21. Opole: pierwszy 7,3%, drugi 14,5%
  • 22. Krosno: pierwszy 15,6%
  • 23. Rzeszów: pierwszy 11,0%
  • 24. Białystok: pierwszy 8,4%
  • 25. Gdańsk: pierwszy 6,5%, drugi 13,0%
  • 26. Gdynia: pierwszy 6,2%, drugi 12,3%
  • 27. Bielsko: pierwszy 9,7%
  • 28. Częstochowa: pierwszy 8,7%
  • 29. Gliwice: pierwszy 8,3%
  • 30. Rybnik: pierwszy 11,5%
  • 31. Katowice: pierwszy 7,3%, drugi 14,7%
  • 32. Sosnowiec: pierwszy 5,1%, drugi 10,1%
  • 33. Kielce: pierwszy 6,9%, drugi 13,8%
  • 34. Elbląg: pierwszy 10,5%
  • 35. Olsztyn: pierwszy 7,4%, drugi 14,7%
  • 36. Kalisz: pierwszy 6,5%, drugi 13,0%
  • 37. Konin: pierwszy 7,4%, drugi 14,8%
  • 38. Piła: pierwszy 8,4%
  • 39. Poznań: pierwszy 6,2%, drugi 12,4%
  • 40. Koszalin: pierwszy 7,9%
  • 41. Szczecin: pierwszy 5,7%, drugi 11,5%.

*) W Warszawie pierwszy mandat byłby i wcześniej, ale w tym przypadku istotny jest próg ogólnokrajowy.

Wkrótce – moje osobiste rekomendacje dla poszczególnych kandydatur.

Dlaczego nie chcę się umawiać na Polskę

Przeczytałem książkę „Umówmy się na Polskę”, będącą propozycją rozwiązania konfliktu politycznego w Polsce poprzez przeniesienie większości decyzji na poziom samorządowych województw. Nie wchodząc w dyskusję na temat szczegółowych rozwiązań (niektóre wydają mi się dobre, inne dyskusyjne) z samym pomysłem nie zgadzam się zasadniczo na trzech poziomach: poziomie diagnozy, poziomie aksjologicznym i poziomie praktycznym.

Na poziomie diagnozy uważam, że cała przesłanka, z której wywodzą swoje rozumowanie, jest już nieaktualna. Autorzy twierdzą, że w Polsce są „województwa liberalne” i „województwa prawicowe”. Tymczasem jeśli za benchmark takiego podziału brać drugą turę wyborów prezydenckich, to tylko w czterech województwach jedna ze stron zdobyła więcej niż 60% głosów (w tym w jednym minimalnie), a tylko w połowie – więcej niż 55%. W połowie województw różnica między oboma kandydatami nie przekraczała dziesięciu punktów procentowych, w tym w dwóch największych mieściła się w granicach błędu statystycznego.

Realny podział w tej chwili nie jest między „województwami liberalnymi” i „województwami prawicowymi”, tylko między prawicową wsią i liberalnymi miastami. Wsie zagłosowały na Dudę w 63%, z miast ponad 100 tys. mieszkańców tylko w Rzeszowie, Radomiu, Rybniku i Rudzie Śląskiej zdobył większość głosów. W sześciu największych metropoliach średnio na Trzaskowskiego głosowały 2/3 wyborców.

Oczywiście, istnieje różnica między wsią na zachodzie i na wschodzie Polski, tak samo jak istnieje różnica między stolicami województw zachodnich i wschodnich. Ale nawet w tych województwach, gdzie Duda miał ponad 60% głosów, stolice – Białystok, Lublin, Kielce – głosowały na Trzaskowskiego. Rzeszów jest jedynym wyjątkiem, i to o włos.

Autorzy nie chcą, by działać wg zasady „zwycięzca bierze wszystko”, ale de facto schodzą tylko poziom niżej – tak, niewielka większość „prawicowa” nie przegłosuje niewielkiej większości „liberalnej” w skali całej Polski, ale może bez problemu robić to na poziomie województwa, gdzie o większości w sejmiku często decyduje jeden Kałuża. Przy czym województwa, którym autorzy chcą nadać rangę wręcz konstytucyjną, są często zlepkami kompletnie nie powiązanych historycznie obszarów bez wspólnej tożsamości – vide województwo zwane śląskim, obejmujące oprócz Śląska Górnego i Cieszyńskiego także Zagłębie Dąbrowskie, skrawki Galicji, obszar, którego mieszkańcy używają nazwy Podbeskidzie oraz Częstochowę ze swoim interiorem.

Gdybyśmy mieli więc faktycznie województwa zdecydowanie liberalne i zdecydowanie konserwatywne, to można by się zastanawiać, czy nadanie im prawa do podejmowania kluczowych decyzji w sferze wartości rzeczywiście doprowadzi do zmniejszenia konfliktu politycznego. Ale takich województw – poza pojedynczymi przypadkami – nie mamy. Mamy za to sytuację, w której sieradzko-łęczycka wieś przegłosuje kilkoma punktami aglomerację łódzką i narzuci jej nieakceptowalne przez łodzian regulacje – dokładnie tak jak teraz się to odbywa w skali całej Polski. Gdzie korzyść?

Na poziomie aksjologicznym mam zasadniczą wątpliwość związaną z tym, że ten kompromis, o którym autorzy mówią, będzie odbywał się czyimś kosztem. Konkretnie: kosztem mniejszości w poszczególnych województwach. Co prawda autorzy wspominają (acz mam wrażenie, że dość niechętnie) o wyjęciu z przekazania władzom wojewódzkim rozstrzygnięć w sprawach praw człowieka, ale już są gotowi przekazać województwom całość spraw związanych z edukacją. Co oznacza na przykład, że województwa z większością konserwatywną będą miały prawo zlikwidować np. regulacje antydyskryminacyjne w edukacji. Otóż trudno mi się zgodzić z tym, że w imię kompromisu wrzucamy pod pociąg młodzież LGBT+ z Podlasia, która nie ponosi żadnej odpowiedzialności za to, gdzie się urodziła ani za wybór władz swojego województwa.

Generalnie można się tutaj zastanawiać nad granicami kompromisów w polityce. Czy „kompromis Missouri”, mający na celu utrzymanie równowagi między stanami wolnymi i niewolniczymi, był wartościowy? Czy kompromis roku 1876, kończący Rekonstrukcję w stanach południowych i zezwalający na przywrócenie dyskryminacji rasowej, był wartościowy? Ten kompromis rzeczywiście przecież zakończył, na długie kilkadziesiąt lat, ostry konflikt polityczny i de facto wyjął kwestię dyskryminacji rasowej spoza sporu politycznego. Czy rację jednak mieli prezydenci Lincoln i Johnson, te kompromisy likwidując? Nie chcę budować tu analogii między dyskryminacją rasową a dyskryminacją np. osób nieheteronormatywnych, chciałbym jednak wskazać, że kompromis, uważany przez autorów za wartość samą w sobie, często jest zawierany czyimś kosztem.

Natomiast niezależnie od wszelkich wątpliwości aksjologicznych, kompletnie nie wierzę, że rzeczywiście przesunięcie decyzji na poziom województw doprowadzi do realnej depolaryzacji – w momencie, gdy politycy czerpią z polaryzacji korzyści. Mam przy tym wrażenie, że autorzy, powołując się aprobatywnie na przykład USA, kompletnie nie zauważają, jak bardzo spolaryzowana jest polityka amerykańska – mimo że bardzo duży zakres decyzyjności jest przekazany na poziom stanów.

Mam też wrażenie, że autorzy ulegają częstemu w polskiej polityce zjawisku idealizacji władz samorządowych. Tymczasem teza, jakoby władze samorządowe były mniej zideologizowane, nie jest w moim przekonaniu oparta na faktach. Być może na razie są mniej zideologizowane, bo nie miały okazji do podejmowania decyzji w sprawach ideologicznych – ale Strefy Wolne od LGBT w pięciu województwach się same nie uchwaliły.

Wybór

Czytam “Wybór” Tuska i Applebaum.

Zasadnicza uwaga: są to autorzy, którzy mają sporo do powiedzenia. Nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy.

Uwaga druga: to jest książka publicystyczna, a nie analityczna czy historyczna. I dlatego nie ma się co w niej spodziewać realnej oceny własnych działań z przeszłości. Kiedy np. Tusk mówi o orbanizmie: “przygnębiający był brak zdecydowanej reakcji polityków na węgierski odwrót od demokracji”, pisze tak naprawdę o sobie jako byłym premierze dużego europejskiego państwa i szefie jednej z dwóch największych frakcji Europejskiej Partii Ludowej w latach 2010-14. Tylko ta rozmowa brzmi, jakby orbanizm zaczął się wczoraj, a nie 12 lat temu. Bodaj jedyny raz Tusk mówi o biciu się w piersi, gdy wspomina o swojej wierze w “koniec historii”.

Uwaga trzecia: książka powstawała w innej rzeczywistości historycznej, czyli przed 24 lutego 2022. Akurat blok “ukraiński” książki jest jednym z jej najlepszych fragmentów – DT i AA trafnie interpretują esej Putina o Ukrainie, na który kompletnie nie zwróciliśmy wtedy w Polsce uwagi. Bez ogródek opisują słabość polityki Europy, w szczególności Niemiec, wobec Putina (ciekawe czy ten fragment przeczytali z jednej strony nasi prawaccy propagandyści, z drugiej prof. Kisiłowski). Może uderzać z obecnej perspektywy, że DT dość niepoważnie traktuje Zełeńskiego (i opisuje go jako motywowanego zemstą wobec Poroszenki), może uderzać też przedstawienie przez AA Ukrainy jako państwa nie działającego (co pewnie przez lata było prawdą, ale przez ostatnie miesiące jesteśmy raz za razem zaskakiwani, jak dobrze to państwo działa w tak krytycznych warunkach). Smutno się czyta natomiast obecnie wychwalanie zjednoczonej węgierskiej opozycji i Marki-Zaya jako “węgierskiego Bidena”.

Co ciekawego/inspirującego/kontrowersyjnego ma Tusk do powiedzenia?

  1. Że skuteczni politycy powinni reprezentować emocje większości, a nie mniejszości. Czyli że tak należy zbudować podział polityczny, żeby reprezentować większość, a nie mniejszość. Przy czym wyciąga z tego daleko idące wnioski:

    “Są takie obszary, gdzie liberalny czy centrowy polityk po prostu nie ma czego szukać. Na przykład wchodzenie w Bałkanach, w Polsce czy na [sic!] Ukrainie w ostry spór o prawa LGBT z całą pewnością uniemożliwi stworzenie większości, która będzie w stanie wygrać wybory. (…) To jest dziś autentyczny problem lewicy, zresztą nie tylko w Polsce: bardzo głębokie zaangażowanie w mniejszościowe projekty”.

    Nie jestem co prawda tak wybitnym politykiem liberalnego centrum jak Tusk, ale mam wrażenie, że patrzy cały czas na polskie społeczeństwo 2014, a nie 2021.

2. Powyższe stosuje się zdaniem DT także w związku z uchodźcami. Tusk zarzuca Merkel, że jej “szlachetna otwartość” przyczyniła się do zaostrzenia kryzysu 2015 roku. Mówi: “to nie znaczy, że jesteśmy jako Europa w stanie przyjąć wszystkich, którzy z różnych powodów chcą zamieszkać na naszym kontynencie”. Kryzys migracyjny jest w ogóle w optyce Tuska wydarzeniem kluczowym, tak bardzo kluczowym, że dzięki reakcji na kryzys 2015 Orbán wygrał wybory trzy lata później (pytanie, dlaczego wygrał wybory w 2010 i 2014).

3. Uderzające jest kompletne zepchnięcie przez autorów na drugi plan kwestii ekonomicznych. Applebaum co prawda przyznaje, że lata 90. to był “trudny okres dla Rosji i Rosjan”, ale ubolewa, że Putinowi udała się reinterpretacja tego “okresu prawdziwej wolności”. Otóż to, że lata 90. to był okres prawdziwej wolności dla złodziei i przekręciarzy, to nie był wymysł Putina. Jeśli Rosjanom demokracja (od 1993 coraz bardziej ograniczona) i wolność kojarzyła się z biedą i bezkarnym złodziejstwem, to trudno się dziwić, że Putin łatwo demokrację i wolność Rosjanom zohydził. Tusk mówi o wielu naprawdę różnych rzeczach, o gospodarce nie mówi de facto nic. I odnoszę wrażenie, że nie jest ona dla niego istotna.

4. Podoba mi się generalne przesłanie tej książki. Że chociaż stoimy przed dramatycznym wyzwaniem, a przyszłość demokracji na całym świecie jest zagrożona, nie wolno się poddawać i wpadać w defetyzm. Jakie to ma przełożenie na działania polityczne – to inna sprawa. I o tym tak naprawdę ta książka nie traktuje.

Koniec Tokio

Okazało się, że byłem pesymistą, chociaż jeszcze parę dni temu zdawało się, że byłem optymistą. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, a krytykować występ na igrzyskach przed końcem igrzysk – zwłaszcza jeśli wiadomo, że potencjalnie najsilniejsze punkty dopiero przed nami. Po raz pierwszy w XXI wieku Polska wychodzi z przeklętej strefy 10-11 medali i notuje wynik, który odpowiada jej potencjałowi demograficznemu i ekonomicznemu. Chociaż powiedzmy sobie uczciwie – udało się to wyłącznie dzięki fenomenalnemu występowi lekkoatletów.

Lekkoatleci zaliczyli w Tokio występ, jaki się udaje raz na sto lat. Dziewięć medali, w tym cztery złote, to pobicie dotychczasowego rekordu ilościowego (również z Tokio, z tym że z 1964) i jakościowego (z Sydney 2000). Nie tylko medale zdobyli wszyscy, których uważałem za poważne szanse medalowe (Nowicki, Fajdek, Włodarczyk, Andrejczyk, 4×400 K – przy czym może poza Nowickim wszyscy przystępowali do igrzysk ze swoimi problemami), nie tylko dodali od siebie kandydaci z drugiego rzędu, ale dodali dwa złota, których nie kalkulowali nawet najwięksi optymiści. Złoto Dawida Tomali to jest dla mnie mocna kandydatura do miana największej sensacji w historii polskiego olimpizmu, złoto sztafety mieszanej to jest przykład dostrzeżenia i perfekcyjnego wykorzystania szansy.

Moim zdaniem ten występ nie jest do powtórzenia i w Paryżu trzeba się liczyć z regresją do średniej – powiedzmy do poziomu 6 medali, jakie Polska miała na ostatnich lekkoatletycznych MŚ. Tyle że pozostałe sporty, poza lekką, w Tokio zdobyły zaledwie pięć… Gdyby więc la zaliczyła nawet “przeciętny” występ, to znów skończylibyśmy na ok. 11 medalach.

Przy czym ja występ większości dyscyplin oceniam całkiem pozytywnie i uważam, że nawet poza lekką polska reprezentacja zaprezentowała się lepiej niż w Londynie czy w Rio. Kajaki płaskie zanotowały najlepszy występ od Sydney, wiosła nie powtórzyły kapitalnego występu w Rio, ale nie spadły poniżej długoletniej średniej. Pływacy mimo problemów organizacyjnych mieli najlepszy występ od Aten i wygląda, że mają jakieś tam perspektywy na przyszłość. Dżudocy, mimo fatalnych losowań, dzielnie walczyli z najgroźniejszymi rywalami i nawet udało im się pokonać przedstawicielkę dominatorów z Japonii. Szpadzistki i siatkarze przegrali minimalnie ćwierćfinały z późniejszymi mistrzami olimpijskimi. Największe straty w stosunku do Rio poniosło kolarstwo – zdumiewa mnie, że dekadę temu mieliśmy całą grupę dobrych zawodniczek w kolarstwie górskim, a dzisiaj po odejściu Mai Włoszczowskiej nie będzie nikogo. Co więcej, za chwilę tak samo będzie na szosie, gdy kariery skończą Rafał Majka i Michał Kwiatkowski. Dalej leży strzelectwo, ciężary chyba już nie podniosą się po aferze Zielińskich w Rio.

Są więc jakieś tam perspektywy, ale istnieje też poważna szansa, że gdy lekka nie dowiezie, znowu spadniemy na poziom 10-11 medali. A nie wydaje mi się, żeby władze miały jakiś plan działań – z rozmowy choćby z tremerem kajakarek Krykiem wynika, że od odejścia ministra Bańki nie ma z kim rozmawiać.

W sumie były to ciekawe igrzyska, na dobrym poziomie sportowym (zwłaszcza w lekkiej atletyce, rekordy świata na 400 m przez płotki są po prostu epokowe) i rozgrywane w dobrej atmosferze. Na szczęście też poza pojedynczymi przypadkami Covid nie wpłynął na wyniki na samych igrzyskach.

Rozważania przedtokijskie

Będą to dziwne igrzyska, przesunięte o rok, bez kibiców, w ścisłym reżimie sanitarnym, nawet medale zawodnicy będą sobie wręczać sami. Nie wiadomo, jakie obostrzenia covidowe będą miały wpływ na rywalizację – oby jak najmniejszy, bo trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś zostanie wykluczony z igrzysk i skierowany na kwarantannę.

W każdym razie czytam, jak to te igrzyska powinny być dla reprezentacji Polski lepsze niż poprzednie cztery z tej dekady – gdzie konsekwentnie zdobywała ona 10-11 medali – i przyznaję, że kompletnie się z tym nie zgadzam. Owszem, kierując się jako prognostykiem poprzednimi mistrzostwami świata, to w samej lekkiej atletyce, wioślarstwie i kajakarstwie – trzech sztandarowych w tej chwili naszych dyscyplinach, od których będzie w największym stopniu zależała ocena występu w Tokio – zdobyć 14 medali. Problem polega na tym, że od lat wiadomo, że trudno nam na igrzyskach powtórzyć wyniki z MŚ. Nawet w wioślarstwie, które od lat na igrzyskach nie zawodzi, wynik na MŚ 2019 był tak fenomenalny, że powinniśmy się spodziewać zwykłej “regresji do średniej”.

Jeśli natomiast lekkoatleci, wioślarze i kajakarze zawiodą, to nie ma w tej chwili dyscypliny, która byłaby w stanie ich zastąpić. Ciężary, które miały nieprzerwaną serię medalową od 1956 roku, są od afery Zielińskich w rozsypce, wzloty medalowe polskiego pływania czy kolarstwa były oparte przede wszystkim na talencie jednej osoby.

Poniżej tabela z polskimi zdobyczami medalowymi na letnich igrzyskach od Melbourne 1956. Widać, jak straciliśmy – raptownie – pozycję sportach walki, i jak nie potrafimy jej od 20 lat ani odbudować, ani zrekompensować gdzie indziej.

A jak będzie w Tokio?

Sporty walki: mamy tu 18 reprezentantów/ek (co ciekawe, tylko 6 mężczyzn). Żadne z nich nie jest faworytem do medalu, ale krótkie drabinki i jednak pewna losowość tych konkurencji pozwalają myśleć, że być może uda się jakiś medal wyszarpać, tak jak na trzech ostatnich igrzyskach. Prognoza: 0-1, wartość spodziewana: 0,5.

Lekka atletyka: jakoś tak w ostatnich latach jest, że na mistrzostwach świata i Europy polskim lekkoatletom udaje się prawie wszystko, a na igrzyskach – dużo mniej. Realnie rzecz biorąc, faworytami czy przynajmniej mocnymi kandydatami do medali reprezentanci Polski są w młocie i oszczepie. Tylko że: oboje oszczepnicy mieli problemy zdrowotne, Paweł Fajdek ma przez cały sezon ogromny problem z rzutami spalonymi, co w połączeniu z jego “olimpijską klątwą” zupełnie nie pozwala spokojnie myśleć o rywalizacji w Tokio, a Anita Włodarczyk miała tylko jedne zawody na poziomie czołówki światowej. Nie wierzę w medale średniodystansowców ani Piotra Liska, a sztafeta… w tym momencie wygląda na to, że rywalki są w lepszej formie, a nasze zawodniczki cały czas zmagają się z problemami zdrowotnymi (ostatnio z kolei Justyna Święty). Prognoza: 3-4, wartość spodziewana: 3,5.

Wioślarstwo i kajakarstwo: problem polega na tym, że mamy wiele łódek, które mają realne szanse medalowe, ale bardzo niewiele takich, które są do medali pewniakami (tak jak w Rio pewniaczkami były Fularczyk-Madaj, a w Pekinie Dominatorzy). Nawet czwórka podwójna kobiet, która za takie pewniaczki do medalu uchodziły jeszcze przed pandemią, dziś mają groźne rywalki. Na MŚ 2019 było rewelacyjnie, jeśli z Tokio uda się przywieźć połowę tego, to będę bardzo zadowolony. Prognoza: 2-4, wartość spodziewana: 3,3.

Szermierka: drużyna szpadzistek jest od lat w ścisłej czołówce światowej i ma pełne podstawy by myśleć o medalu. Prognoza: 0-1, wartość spodziewana: 0,6.

Sporty zespołowe: jeśli nie teraz, to kiedy? Problem w tym, że dokładnie tak samo mówiliśmy o siatkarzach osiem i cztery lata temu. Abstrahując od “klątwy ćwierćfinału”, ekipa Heynena jest po prostu mocna i w rywalizacji z wszystkimi poza Brazylią będzie faworytem. Oprócz siatkarzy jest też ekipa koszykarzy 3×3, którzy nie muszą pokonać wielu rywali, by zdobyć medal – a z wszystkimi mogą powalczyć.

Tenis: to będzie bardzo dziwny turniej, wielu czołowych tenisistów do Tokio się nie wybiera, inni będą grać tam z marszu i trudno szacować szanse, ale biorąc pod uwagę ostatnie występy Świątek, Hurkacza, a nawet Linette czy Kubota na pewno są w szerokim gronie osób, które mogą się do strefy medalowej przebić. Zwłaszcza że obok singli szanse są także w deblach i mikście. Prognoza: 0-1, wartość spodziewana: 0,5.

Kolarstwo: w Rio były dwa medale, w Tokio Maja Włoszczowska jest o pięć lat starsza, a Rafał Majka (podobnie jak Michał Kwiatkowski) o wiele dalej od światowej czołówki. Największe szanse mają torowcy (Mateusz Rudyk), ewentualnie Katarzyna Niewiadoma na szosie. Prognoza: 0-1, wartość spodziewana: 0,4.

Inni: brak pewniaków, trochę możliwych niespodzianek. Katarzyna Wasick w pływaniu? Windsurferzy, na których tak liczono w Rio, przywiozą medal teraz, gdy się o nich w ogóle nie mówi? Ktoś ze strzelców będzie miał swój dzień jak Sylwia Bogacka w Londynie? Może okaże się, że siódme miejsce ciężarowca osiągnięte w Tokio będzie za pięć lat – po dyskwalifikacji czterech rywali – warte medalu? Albo że rywalki Aleksandry Mirosław pospadają ze ścianki i otworzy się przed nią szansa na medal w wieloboju? Albo w ogóle ktoś spoza grona nawet tych, o których mówi się jako kandydaci do niespodzianki, jak Oktawia Nowacka w Rio? Prognoza: 0-2, wartość spodziewana: 1.

Razem: przy bardzo udanych igrzyskach może być nawet 15 medali, ale łączna “wartość spodziewana” wyszła mi 10,8, czyli w zaokrągleniu 11. Każdy medal powyżej tej liczby, zwłaszcza jeśli będzie więcej złotych niż w Rio, pozwoli uznać występ Polski za sukces.

O problemach ze wspólną listą

W 2019 roku po raz pierwszy w historii polskiej polityki mieliśmy sytuację, że faktycznie wszystkie komitety wystawiły listy koalicyjne (nawet jeśli z powodów prawnych tylko jedna była koalicyjna “oficjalnie”). Problemy z układankami na listach 2019 będą jednak tylko niewinną zabawą w porównaniu do tego, co czekałoby nas na ewentualnej liście Koalicji 276. Mielibyśmy do czynienia z sytuacją kompletnie bezprecedensową w polskiej – i zapewne światowej – polityce:

Patrząc na stan obecny i rozważając najszerszy wariant, w koalicji mielibyśmy Polskę 2050, Koalicję Obywatelską (czyli PO, Nowoczesną, Zielonych i Inicjatywę Polską), Lewicę (czyli Nową Lewicę i Razem) i Koalicję Polską (PSL i Unię Europejskich Demokratów). Wyliczyłem więc _dziewięć_ partii partycypujących w tej układance, jeśli o kimś zapomniałem to serdecznie przepraszam.


W takim układzie _nie da_ się już wrócić do pomysłu senatora Borowskiego ze stałymi numerami. Pomysł ten był o tyle sam w sobie problematyczny, że zakładał, że wyborca będzie w ogóle szukał przedstawiciela „swojej” partii na liście – tymczasem wielu z nich po prostu głosuje według wzorca na pierwszego z listy, albo pierwszą kobietę, albo osobę ze swojej miejscowości, bez uwzględniania przynależności partyjnej. Teraz trzeba by jednak przydzielić stałe numery od 1 do 9 – gdy w niektórych okręgach potencjalnie biorących miejsc byłoby tylko cztery. Nie mówiąc już o tym, że taki pomysł powoduje, że np. drugi kandydat PO jest „spychany” na dalekie miejsce na liście – za kandydatem Inicjatywy Polskiej, mimo że potencjał i poparcie obu organizacji są nieporównywalne.

Załóżmy teraz hipotetycznie, że poszczególni uczestnicy koalicji mieliby szczery zamiar uczciwego podzielenia się mandatami – czyli np. proporcjonalnie do poparcia poszczególnych partii. (Jest to oczywiście założenie bardzo optymistyczne – przy Bloku Senackim to wyglądało tak, że z 49 kandydatów, którzy zwyciężyli z jego poparciem, 44 (90%) to byli kandydaci Koalicji Obywatelskiej, mimo że KO miała tylko 56% udziału w poparciu Bloku – licząc głosami oddanymi do Sejmu). Przy takim założeniu (biorąc pulę z sondażu Ipsos) KO miałoby 104 mandaty (którymi by się jakoś rozdzieliło między swoimi koalicjantami), Polska 2050 – również 104, Lewica 52 i PSL – 20. 

Otóż problem polega na tym, że przy otwartych listach wyborczych nie da się takiego podziału zadekretować. W ramach listy głosuje się na osoby, nie na partie, i nie ma mechanizmu zapewniającego proporcjonalną reprezentację poszczególnych partii w ramach jednej listy.

Może prosty przykład: na liście Koalicji Liter znaleźli się przedstawiciele Samogłosek i Spółgłosek. Lista zdobyła trzy mandaty, a oto wyniki poszczególnych kandydatów::

Alfa –              100 000

Beta –              50 000

Gamma –        40 000

Epsilon –         35 000

Eta                  30 000

Lambda          10 000

Samogłoski (Alfa, Epsilon i Eta) zdobyły łącznie 165 tys. głosów, a Spółgłoski tylko 100 tysięcy. Jednak dwa mandaty przypadną przedstawicielom Spółgłosek (Becie i Gammie), a Samogłoskom tylko jeden – zbyt dużo głosów się „zmarnowało” na Alfę.

Radą na to byłoby przekonanie części wyborców Alfy, żeby przerzucili swój głos na Epsilona. W wyborach 2019 kampanii Razem udało się przekonać część swoich wyborców, żeby zagłosowali nie na Adriana Zandberga (jedynka), tylko na Magdalenę Biejat (czwórka), w efekcie czego Biejat zrobiła drugi wynik na liście i została posłanką. Mimo wszystko, takie przypadki udanego strategicznego głosowania wewnątrz listy były dotąd ewenementem, a ich przeprowadzenie w większej skali wydaje się nierealne.

Łatwiejsze zadanie stałoby przed Lewicą – w większości okręgów celem jest dla niej zdobycie jednego/dwóch mandatów i koncentrując głosy na swoich rozpoznawalnych poliiykach (a Lewica rozpoznawalnymi politykami dysponuje) powinna bez problemu swoją pulę posłów zdobyć. Prawdziwe wyzwanie natomiast stałoby przed Polską 2050. Przy samodzielnym starcie mogłaby liczyć w tej chwili na ok. 100 mandatów, w niektórych okręgach miałaby szanse nawet na 4 mandaty. Głosujący na P2050 głosowaliby jednak przede wszystkim na szyld i program, a nie na poszczególnych kandydatów, którzy w tym momencie są nierozpoznawalni. Jak przekonać wyborców do głosowania na poszczególnych kandydatów „od Hołowni” na wspólnej liście wyborczej? Co więcej, nie tylko na jednego, ale na kilku, w momencie, gdy będą mieli i mniejszą osobistą rozpoznawalność niż kandydaci KO czy Lewicy, ale nie będą dysponowali środkami z subwencji na kampanię?

Oczywiście można sobie deklarować, że „najważniejsze jest pokonanie PiS”, można też zakładać że ewentualna „Koalicja276” zajmie się przede wszystkim przywracaniem praworządności (co jest fikcją – praworządność praworządnością, a zarządzać państwem będzie trzeba). Tym niemniej jeśli któryś z uczestników tej koalicji będzie mieć przekonanie, że na niej stracił, że został ograny, to w drastyczny sposób wpłynie to na wolę współpracy w przyszłości.

Pytania do Szymona Hołowni

Szymon Hołownia ogłasza plan założenia partii i startu w wyborach. Mam wiele sympatii do niego, w wyborach prezydenckich był moją drugą opcją, po Biedroniu, i będę z zainteresowaniem obserwował dalsze kroki. Tym niemniej mam parę pytań:

1. Zaplecze. Akcja “to ja stoję za Hołownią” była fajna i sympatyczna, ale umówmy się – miała charakter bardziej piarowy niż pokazujący rzeczywiste zaplecze polityczne Hołowni.

Hołownia przedstawił swoich ekspertów – chociaż część z nich, w tym tak szanowane przeze mnie osoby jak Rafał Matyja czy Piotr Kuczyński już jego zespół opuściło i chętnie dowiedziałbym się dlaczego. Nic nie wiemy natomiast o osobach, które tworzą struktury regionalne: skąd się wywodzą, czym się zajmują, jakie mają poglądy. Nie znamy nawet ich nazwisk. A to oni będą kształtować ruch, nie lider.

2. Program. Program Hołowni pod wieloma względami jest mi bliski i jak wspomniałem, mógłbym na niego głosować. Tym niemniej chciałbym wiedzieć, czym on się _istotnie_ różni od programów KO, Lewicy i PSL – poza typowym dla nowych partii antypartyjnym sznytem oraz świeżością i “fajnością” (która, jak pokazują przykłady Nowoczesnej i Wiosny, nie trwają wiecznie).

3. Co jest o tyle istotne, że PiS ma nadal około 40% poparcia, a bratobójcza walka na opozycji może mu zapewnić zwycięstwo w kolejnych wyborach. W 2019 roku, przy czterech partiach opozycji i praktycznym zerze głosów zmarnowanych, PiS potrzebował 43% głosów, żeby mieć większość w Sejmie. Otóż D’Hondt działa tak, że każda kolejna partia opozycji próg do samodzielnej większości PiS zmniejsza. Przy pięciu partiach opozycji PiS-owi wystarcza już ok. 40%, i to przy założeniu że nikt nie spada pod próg. Czy liderzy ruchu biorą pod uwagę ryzyko rozdrobnienia opozycji, które da PiS-owi trzecią kadencję?

(Żeby było jasne: nie jestem zwolennikiem Zjednoczonej Opozycji, tylko rozsądnego podziału wewnątrz niej. Nie jestem natomiast przekonany czy ruch Hołowni taki podział pozwoli utrwalić).

Hołownia jest odpowiedzialnym politykiem i wierzę, że na te pytania będzie w stanie odpowiedzieć.

Ranking Prezydencki 2020

Ponieważ już wiadomo, kiedy wybory prezydenckie się odbędą i mniej więcej wiadomo, kto w nich wystartuje, pora na deklaracje.

W pierwszej turze zagłosuję na Roberta Biedronia.

Mamy już jasną sytuację – jest prawie pewne, kto znajdzie się w drugiej turze, więc w pierwszej można sobie darować jakieś taktyczne rozważania pt. “który kandydat opozycji miałby większe szanse z Dudą” i po prostu zagłosować zgodnie z własnym sumieniem. Biedroń jest jedynym kandydatem, który całościowo sposób reprezentuje bliskie mi wartości: wolność, równość, demokrację i sprawiedliwość społeczną. I dlatego lewicowi wyborcy powinni głosować na niego.

Zasadniczy problem Biedronia, który zresztą miałby każdy inny kandydat Lewicy, polega na tym, że wyborcy Lewicy oczekują w tych wyborach przede wszystkim pogonienia Andrzeja Dudy z Pałacu Prezydenckiego – a wiadomo, że inni kandydaci mają na to większe niż Biedroń szanse.  Pamiętajmy jednak, że po to właśnie wybory prezydenckie mają dwie tury, żeby w pierwszej głosować na kandydata, który jest nam najbliższy.

W drugiej turze – jeśli Biedroń do niej nie wejdzie – zagłosuję na kogokolwiek z trójki Rafał Trzaskowski, Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz (na dzień dzisiejszy wszystko wskazuje na to, że będzie to obecny prezydent Warszawy). Każdy z tych kandydatów ma swoje wady, ale zwycięstwo każdego gwarantuje powstrzymanie monowładzy PiS – której utrwalenie jest w moim przekonaniu ogromnym zagrożeniem.

Niektórzy ze zwolenników Lewicy obawiają się, że zwycięstwo Trzaskowskiego oznacza powrót duopolu i koniec marzeń o jakiejkolwiek sprawczości Lewicy. Otóż jest wręcz odwrotnie, zwycięstwo Trzaskowskiego (czy innego opozycyjnego kandydata) oznacza, że 49 głosów Lewicy w Sejmie staje się absolutnie kluczowe, decyduje bowiem o odrzuceniu lub podtrzymaniu wet prezydenckich. Oznacza to powrót realnej polityki do Sejmu, koniec ustaw głosowanych w dobę i możliwość wymuszania przez Lewicę zmian, na których jej zależy. Oczywiście o ile nie dojdzie do przedterminowych wyborów.

 

Trzy grosze o Trójce

W internecie wylewają się już pomyje na pracowników Trójki, którzy zaufali dyrektorowi Strzyczkowskiemu i wrócili do radia. Nie wiem czy ci hejterzy słuchali Trójki i uznają ją za wartość, czy uważali cały protest wyłącznie za użyteczny front w wojnie z PiS-em. W każdym razie napiszę co ja uważam.

Celem protestu pracowników Trójki nie było zapewnienie Pokoju na Świecie ani dymisja Jarosława Kaczyńskiego. Celem protestu pracowników Trójki było zasadniczo:

– odejście dyrektora-kłamcy, który ze strachu przed gniewem z Nowogrodzkiej obryzgał błotem Trójkową legendę – Listę Przebojów i jej twórcę,

– zapewnienie Trójce autonomii programowej i uniezależnienie jej od nacisków politycznych.

Cel pierwszy został osiągnięty – pan Kowalczewski odszedł. Na jego miejsce przyszedł dyrektor wprawdzie o poglądach prawicowych, ale będący od 30 lat członkiem zespołu, cieszący się zaufaniem i mający w Trójce pozycję na tyle ikoniczną, że drugim Kowalczewskim na pewno nie zostanie. (Żeby była jasność: nie znosiłem Za a nawet przeciw, sam pisałem listy z protestami przeciw homofobicznym treściom tej audycji. Tym niemniej sprowadzanie Strzyczkowskiego wyłącznie do tych treści jest przedstawianiem rzeczywistości w kolorach czarno-białych, gdy naprawdę ma dużo więcej odcieni. I kompletnie nie wierzę, żeby Strzyczkowski narzucał swoje poglądy redakcji albo – tym bardziej – był przekaźnikiem poglądów partyjnej centrali).

Cel drugi, jak słyszymy z deklaracji Strzyczkowskiego, również został osiągnięty.  Rozmowy z politykami mają prowadzić dziennikarze Trójki, a nie różni Lisiccy, serwisy będą przygotowane na Myśliwieckiej, a nie przez Informacyjną Agencję Radiową, do audycji mają być zapraszani komentatorzy z różnych obozów politycznych. Oczywiście – gwarancje tej autonomii są bardzo kruche. Tym niemniej jest to bardzo poważne cofnięcie się obozu władzy, oznaczające de facto odwrócenie czterech lat kolonizacji Trójki.

Brak jeszcze jednej rzeczy – otwartego przeproszenia Marka Niedźwieckiego i ekipy listowej za pomówienia co do manipulacji przy Liście. Pan Kowalczewski już tego nie zrobi, ale pani Kamińska nadal jest naczelną Polskiego Radia. Podobno już niedługo.

Tak czy owak mamy do czynienia z ogromną rzadkością we współczesnej Polsce  – wygranym protestem pracowniczym. Oczywiście protest został wygrany dlatego, że PiS uznał, że eskalacja na tym froncie jest dla niego szkodliwa i się z niego wycofał – tak jak kiedyś się wycofał z zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej.  Ale to dobrze że się wycofał.

Uważam, że Trójkowa wspólnota powinna w tej chwili pogratulować sobie zwycięstwa i stanąć przy swoich redaktorach. I naprawdę nie wiem czego oczekiwali ci, którzy się w tej chwili oburzają na “kapitulację” Stelmacha, Łukawskiego, Hankego i kolegów. Że zginą na froncie walki z PiS-em i dadzą przy okazji pogrzebać całe radio? Byłaby to przede wszystkim ofiara kompletnie nieskuteczna.

Być może wątpliwości w ocenie sytuacji w Trójce biorą się z tego, że niektórzy jej słuchacze już w całości swój sentyment przerzucili na Radio Nowy Świat, które jeszcze nawet nie zdążyło wystartować. Pisałem już: Nowy Świat może być fajnym, ciekawym radiem, ale Trójki nigdy nie zastąpi i nie ma na to szans – i szanuję ekipę NŚ, że nie ściemnia słuchaczom, że to jest możliwe. Trójka to nie tylko redaktorzy (z których tylko niewielka część znalazła się w ekipie NŚ), Trójka to genius loci i prawie 60 lat tradycji. Tę tradycję należy zachować, a nie zniszczyć.

 

Bosak, czyli błąd poznawczy lewicy

Tylko w ostatnich tygodniach mamy do czynienia z faktycznym zakazem demonstracji i ograniczeniem swobód obywatelskich pod pretekstem pandemii; podporządkowaniem partii rządzącej Sądu Najwyższego; ciągiem dalszym demolki mediów publicznych; wreszcie, z próbą ukradzenia ostatniego bezpiecznika demokracji – wolnych wyborów.

Wygrane przez Andrzeja Dudę wybory prezydenckie będą oznaczały całkowite domknięcie systemu rządów PiS, który będzie mógł teraz nie tylko jeszcze bardziej bezkarnie rozkradać Polskę, ale i ograniczać prawa człowieka i obywatela – bez żadnej kontroli. Zwłaszcza że następne wybory dopiero za trzy lata.

Mimo to znaczną część lewicowego komentariatu większym przerażeniem niż możliwe domknięcie monowładzy PiS napawają rzekome wzrosty w sondażach Krzysztofa Bosaka.

Najpierw zastanówmy się, na ile te wzrosty są rzeczywiście faktem istotnym statystycznie. Na dziś (24.05) jedynym sondażem, w którym kandydat Konfederacji przekroczył 10%, jest bardzo wątpliwe metodologicznie badanie PBS, w pozostałych jego wyniki wahają się w granicach 5-8%. Średnia z sześciu sondaży z ostatniego tygodnia, wyłączając rzeczony PBS, wynosi 6,8%, czyli dokładnie wynik Konfederacji z wyborów parlamentarnych. Nieco wyższe są notowania Konfederacji w pomiarach partyjnych, ale nadal jedynym badaniem dającym jej ponad 10% jest Kantar, od lat zawyżający wyniki jeszcze partii KORWiN. (Dla porównania – najnowszy Estymator daje Konfederacji 6,6%). Tak więc mamy do czynienia z pojedynczymi odczytami ponad 10%, którym nadaje się takie znaczenie, jakby Konfederacja już-już miała zdobyć większość.

Sporo komentarzy w tonie moralnego potępienia wywołała twitterowa sonda, w której w razie drugiej tury Duda-Bosak większość głosujących była skłonna poprzeć Bosaka. Otóż rozważania takie mają podobny sens jak dyskusje o składzie polskiej misji załogowej na Saturna, ponieważ drugiej tury Duda-Bosak nie będzie – chyba że wszyscy inni kandydaci umrą lub wycofają się z wyborów. Natomiast hipotetycznie zakładając konieczność wyboru mniejszego zła między dwoma radykalnie prawicowymi kandydatami, zupełnie nie dziwię się wyborcom wybierającym tego kandydata, który przynajmniej nie będzie długopisem Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście z wyborów w drugiej turze nie można wyciągnąć żadnych wniosków na temat przenikania się elektoratów (a jedynie o tym, kogo który elektorat uważa za ewentualne mniejsze zło).

Żeby była jasność – program Konfederacji, stanowiący miks radykalnego nacjonalizmu, antysemityzmu, homofobii, mizoginii, wrogości wobec Unii Europejskiej i jaskiniowego leseferyzmu gospodarczego, jest niewątpliwie przerażający i bardzo nie chciałbym, żeby ta partia kiedykolwiek rządziła Polską. Tak, też oburzam się postępującą normalizacją Konfederacji przez część polityków Platformy Obywatelskiej i sprzyjających jej komentatorów (np. aberracyjny tekst Magdaleny Środy, w którym Bosaka prezentuje jako sympatyczniejszą opcję niż Hołownię, Kosiniaka i Biedronia).

Tym niemniej nie mogę się oprzeć wrażeniu, że różnica pomiędzy PiS a Konfederacją, jeżeli w ogóle istnieje,, jest co najwyżej ilościowa, a nie jakościowa. To radni PiS, a nie Konfederacji, przegłosowują uchwały o strefach wolnych od LGBT i to w kontrolowanej przez PiS, a nie Konfederacji telewizji państwowej szczuje się na gejów i lesbijki. To szczeciński radny PiS (czy dokładnie – Solidarnej Polski) chciał dezynfekować ulice po LGBT. To PiS przegłosował niesławną ustawę o IPN nakładającą cenzurę na badania Holocaustu. To PiS rehabilituje morderców i faszystowskich kolaborantów. To współpracownik pisowskiego prezydenta chciał zrzucać polityków Razem do oceanu, to kontrolowana przez PiS prokuratura umarza śledztwo przeciw Międlarowi. To pisowski prezydent mianuje prominentnego członka Ordo Iuris na p.o. Prezesa Sądu Najwyższego. Tak, PiS jeszcze nie wprowadził całkowitego zakazu aborcji ani zakazu marszów równości, bo na razie ma inne priorytety – konsolidację swojej władzy. Nie zakładałbym się jednak, że po pacyfikacji sądownictwa i niezależnych mediów nie przyjdzie kolej i na to.

W PiS jest wielu polityków o poglądach bardzo bliskich Konfederacji. Przed wyborami parlamentarnymi 2019 Patryk Jaki ogłosił „Deklarację Nowego Pokolenia” i wezwał kandydatów na posłów do podpisywania się pod jej postulatami. Jakiści zadeklarowali m.in. że „będą głosować przeciwko wdrażaniu ideologii LGBT”, „nigdy nie zagłosują za roszczeniami żydowskimi – 447”, „zawsze zagłosują przeciwko przyjmowaniu nielegalnych imigrantów”, „nigdy nie zagłosują za podwyższeniem podatków”. Z podstawowych haseł programu Konfederacji brak tu tylko wezwania do wyjścia z UE i wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji, ale nie wątpiłbym że sygnatariusze Deklaracji i z tymi postulatami sympatyzują.

Pod Deklaracją Nowego Pokolenia podpisało się ośmioro posłów Solidarnej Polski, ale podobne poglądy mają i ex-narodowcy, i ex-korwiniści, i reszta ziobrystów, i frakcja sprzyjająca ziobrystom w samym PiS, która już szykuje się do sukcesji po Kaczyńskim. Wizja Krzysztofa Bosaka zdobywającego władzę w Polsce nie wydaje mi się w tej chwili szczególnie realna. Wizja np. Patryka Jakiego zdobywającego władzę w Polsce i realizującego program Konfederacji wydaje mi się realna dużo bardziej – zwłaszcza że Jaki bije Bosaka cynizmem, wygadaniem i zdolnością do przybierania odpowiednich póz na bieżące potrzeby polityczne (nawet niektórzy lewicowcy uwierzyli, że serio się przejął tematem reprywatyzacji w Warszawie).

Podsumowując: uważam, że znaczna część sympatyków (i niektórzy) Lewicy popełnia poważny błąd poznawczy. Przecenia niebezpieczeństwo skrajnie prawicowej dyktatury Konfederacji – które w przewidywalnej przyszłości jest znikome – i lekceważy groźbę skrajnie prawicowej dyktatury PiS, która to groźba jest bardzo realna, a wybory prezydenckie stanowią ostatnie w jej realizacji przeszkodą. Jeżeli to głosów wyborców Bosaka zabraknie Dudzie do zwycięstwa w drugiej turze z demokratycznym kandydatem, będę się z tego powodu bardzo cieszyć, a nie martwić.

(Tekst ukazał się również na Lewicowym Hubie).