Przeczytałem książkę „Umówmy się na Polskę”, będącą propozycją rozwiązania konfliktu politycznego w Polsce poprzez przeniesienie większości decyzji na poziom samorządowych województw. Nie wchodząc w dyskusję na temat szczegółowych rozwiązań (niektóre wydają mi się dobre, inne dyskusyjne) z samym pomysłem nie zgadzam się zasadniczo na trzech poziomach: poziomie diagnozy, poziomie aksjologicznym i poziomie praktycznym.
Na poziomie diagnozy uważam, że cała przesłanka, z której wywodzą swoje rozumowanie, jest już nieaktualna. Autorzy twierdzą, że w Polsce są „województwa liberalne” i „województwa prawicowe”. Tymczasem jeśli za benchmark takiego podziału brać drugą turę wyborów prezydenckich, to tylko w czterech województwach jedna ze stron zdobyła więcej niż 60% głosów (w tym w jednym minimalnie), a tylko w połowie – więcej niż 55%. W połowie województw różnica między oboma kandydatami nie przekraczała dziesięciu punktów procentowych, w tym w dwóch największych mieściła się w granicach błędu statystycznego.
Realny podział w tej chwili nie jest między „województwami liberalnymi” i „województwami prawicowymi”, tylko między prawicową wsią i liberalnymi miastami. Wsie zagłosowały na Dudę w 63%, z miast ponad 100 tys. mieszkańców tylko w Rzeszowie, Radomiu, Rybniku i Rudzie Śląskiej zdobył większość głosów. W sześciu największych metropoliach średnio na Trzaskowskiego głosowały 2/3 wyborców.
Oczywiście, istnieje różnica między wsią na zachodzie i na wschodzie Polski, tak samo jak istnieje różnica między stolicami województw zachodnich i wschodnich. Ale nawet w tych województwach, gdzie Duda miał ponad 60% głosów, stolice – Białystok, Lublin, Kielce – głosowały na Trzaskowskiego. Rzeszów jest jedynym wyjątkiem, i to o włos.
Autorzy nie chcą, by działać wg zasady „zwycięzca bierze wszystko”, ale de facto schodzą tylko poziom niżej – tak, niewielka większość „prawicowa” nie przegłosuje niewielkiej większości „liberalnej” w skali całej Polski, ale może bez problemu robić to na poziomie województwa, gdzie o większości w sejmiku często decyduje jeden Kałuża. Przy czym województwa, którym autorzy chcą nadać rangę wręcz konstytucyjną, są często zlepkami kompletnie nie powiązanych historycznie obszarów bez wspólnej tożsamości – vide województwo zwane śląskim, obejmujące oprócz Śląska Górnego i Cieszyńskiego także Zagłębie Dąbrowskie, skrawki Galicji, obszar, którego mieszkańcy używają nazwy Podbeskidzie oraz Częstochowę ze swoim interiorem.
Gdybyśmy mieli więc faktycznie województwa zdecydowanie liberalne i zdecydowanie konserwatywne, to można by się zastanawiać, czy nadanie im prawa do podejmowania kluczowych decyzji w sferze wartości rzeczywiście doprowadzi do zmniejszenia konfliktu politycznego. Ale takich województw – poza pojedynczymi przypadkami – nie mamy. Mamy za to sytuację, w której sieradzko-łęczycka wieś przegłosuje kilkoma punktami aglomerację łódzką i narzuci jej nieakceptowalne przez łodzian regulacje – dokładnie tak jak teraz się to odbywa w skali całej Polski. Gdzie korzyść?
Na poziomie aksjologicznym mam zasadniczą wątpliwość związaną z tym, że ten kompromis, o którym autorzy mówią, będzie odbywał się czyimś kosztem. Konkretnie: kosztem mniejszości w poszczególnych województwach. Co prawda autorzy wspominają (acz mam wrażenie, że dość niechętnie) o wyjęciu z przekazania władzom wojewódzkim rozstrzygnięć w sprawach praw człowieka, ale już są gotowi przekazać województwom całość spraw związanych z edukacją. Co oznacza na przykład, że województwa z większością konserwatywną będą miały prawo zlikwidować np. regulacje antydyskryminacyjne w edukacji. Otóż trudno mi się zgodzić z tym, że w imię kompromisu wrzucamy pod pociąg młodzież LGBT+ z Podlasia, która nie ponosi żadnej odpowiedzialności za to, gdzie się urodziła ani za wybór władz swojego województwa.
Generalnie można się tutaj zastanawiać nad granicami kompromisów w polityce. Czy „kompromis Missouri”, mający na celu utrzymanie równowagi między stanami wolnymi i niewolniczymi, był wartościowy? Czy kompromis roku 1876, kończący Rekonstrukcję w stanach południowych i zezwalający na przywrócenie dyskryminacji rasowej, był wartościowy? Ten kompromis rzeczywiście przecież zakończył, na długie kilkadziesiąt lat, ostry konflikt polityczny i de facto wyjął kwestię dyskryminacji rasowej spoza sporu politycznego. Czy rację jednak mieli prezydenci Lincoln i Johnson, te kompromisy likwidując? Nie chcę budować tu analogii między dyskryminacją rasową a dyskryminacją np. osób nieheteronormatywnych, chciałbym jednak wskazać, że kompromis, uważany przez autorów za wartość samą w sobie, często jest zawierany czyimś kosztem.
Natomiast niezależnie od wszelkich wątpliwości aksjologicznych, kompletnie nie wierzę, że rzeczywiście przesunięcie decyzji na poziom województw doprowadzi do realnej depolaryzacji – w momencie, gdy politycy czerpią z polaryzacji korzyści. Mam przy tym wrażenie, że autorzy, powołując się aprobatywnie na przykład USA, kompletnie nie zauważają, jak bardzo spolaryzowana jest polityka amerykańska – mimo że bardzo duży zakres decyzyjności jest przekazany na poziom stanów.
Mam też wrażenie, że autorzy ulegają częstemu w polskiej polityce zjawisku idealizacji władz samorządowych. Tymczasem teza, jakoby władze samorządowe były mniej zideologizowane, nie jest w moim przekonaniu oparta na faktach. Być może na razie są mniej zideologizowane, bo nie miały okazji do podejmowania decyzji w sprawach ideologicznych – ale Strefy Wolne od LGBT w pięciu województwach się same nie uchwaliły.