W latach 90., gdy prywatyzacja dopiero się rozkręcała, panowało coś w rodzaju consensusu, że dochody z niej nie mogą być “przejadane” i przeznaczane na bieżące finansowanie deficytu budżetowego. Że trzeba je odkładać, tworzyć z nich specjalny fundusz rezerwowy, z którego będą finansowane – w zależności od wersji – albo wielkie inwestycje infrastrukturalne, albo przyszłe emerytury.
Dzisiaj, gdy coraz realniejsze staje się przekroczenie konstytucyjnego progu relacji długu publicznego do PKB, dziennikarze wzywają rząd Tuska do “odwagi”. Odwagi nie w reformowaniu finansów publicznych (bo w to już żaden publicysta nie wierzy), ale w sprzedawaniu kolejnych spółek celem ratowania budżetu.
Mam wrażenie, że horyzont myślowy nie tylko polityków, ale i publicystów skurczył się niemiłosiernie przez te prawie 20 lat. Do licha, ja chyba wolę, żebyśmy doszli do tych 60% i żeby raz rząd poczuł się zmuszony do naprawienia finansów. Bo inaczej problem będzie wracał cyklicznie, przy każdej dekoniunkturze (przecież osiem lat temu była już dziura Bauca). Tyle że za 10 lat to już żadnych Enei do sprzedania nie będzie.